MSWiA chce wprowadzić normy określające, ile miejsca muszą mieć narciarze na stoku. Resort tłumaczy, że robi to w trosce o ich bezpieczeństwo. Właściciele nartostrad obawiają się jednak, że nowe przepisy spowodują straty i wystraszą narciarzy - pisze "Rzeczpospolita".
MSWiA zamierza wprowadzić następujące normy: 200 m kw. na narciarza na trasie łatwej, 300 na trudnej i 400 na bardzo trudnej.
Pomysł powstał podczas prac nad ustawą o bezpieczeństwie i ratownictwie w górach i na zorganizowanych trasach narciarskich, która weszła w życie na początku września. – Ze względu na szczegółowość zapisu zdecydowaliśmy się wyrzucić go z ustawy i wprowadzić w rozporządzeniu – mówi Piotr Van der Coghen, poseł PO i autor ustawy.
"Absurd, głupota, kto to wymyślił"
Obecnie takich norm nie ma. - W polskich górach rządzi wolna amerykanka. Gestorzy wyciągów myślą wyłącznie o tym, by szybko zarobić jak najwięcej. Stoki są przeciążone, nikt nie myśli o bezpieczeństwie narciarzy. Pora problem ucywilizować - ocenia Van der Coghen.
Szacuje się, że na nartach jeździ od 3 do 4 mln Polaków. W ubiegłym roku GOPR na stokach interweniował 4,5 tys. razy. To dwa razy więcej niż cztery lata wcześniej.
Jednak właścicieli infrastruktury to nie przekonuje. – Absurd, głupota, kto to wymyślił? – denerwuje się Stanisław Richter, szef właśnie sprywatyzowanego Szczyrkowskiego Ośrodka Narciarskiego, największego w Polsce.
Gdyby rozporządzenie weszło w życie, szczyrkowskie wyciągi mogłyby wwozić na górę nie 9 tys., ale 3 tys. narciarzy na godzinę, a na najtrudniejszej trasie w ośrodku, Bieńkuli, ograniczenia sięgnęłyby aż 90 proc. - Będą kolejki jak za komuny, a potem narciarze uciekną na Słowację – przewiduje Richter, który obawia się, że spłacający kredyty ośrodek popadnie w tarapaty. - Koszty funkcjonowania to od 4 do 7 mln zł w sezonie. Ubiegły rok ledwie się zbilansował. Przy trzykrotnym zmniejszeniu ruchu nie ma szans na zysk - dodaje.
Alternatywa to powiększenie tras. By utrzymać liczbę narciarzy w Szczyrku, do obecnych 64 ha trzeba by dołożyć ponad 120 ha. – Ale samo wylesienie kosztuje 70 zł za metr kwadratowy, to drożej niż działki budowlane w okolicy – zauważa Richter.
Tomasz Derwich, kierownik tras w Białce Tatrzańskiej, zwraca uwagę na inny problem: – W polskich realiach poszerzanie tras czy wytyczanie nowych to droga przez urzędową mękę.
W podobnym tonie wypowiada się Roland Marciniak, burmistrz Świeradowa-Zdroju. – Narciarze uciekną do czeskich ośrodków kilkanaście kilometrów dalej – ocenia.
"Pomysł był konsultowany"
Według Sylwii Groszek, rzeczniczki stowarzyszenia Polskie Stacje Narciarskie i Turystyczne, większość z nich zmieści się w ministerialnych normach, zagrożone będą mniejsze ośrodki.
– W krajach alpejskich nie ma takiego rozwiązania – zauważa Groszek. I podaje przykład z Tyrolu. Tam obszar narciarski dostosowywano do ruchu na trasach, a nie odwrotnie. – I przede wszystkim poprzedzono to analizą ruchu, z której wynikało, że 1/3 narciarzy siedzi na wyciągu, 1/3 zjeżdża trasą, a reszta opala się, pije piwo w knajpie itp. U nas jest podobnie, ale w projekcie rozporządzenia nie wzięto tego pod uwagę.
Van der Coghen nie rozumie stanowiska polskich firm. - Kiedy konstruowaliśmy ustawę, a w niej zapis o ograniczeniu przepustowości, konsultowaliśmy pomysł z Polskimi Stacjami Narciarskimi i Turystycznymi. Byli za, bo rośnie im pod bokiem dzika konkurencja, która łamie wszelkie zasady - mówi poseł.
Źródło: "Rzeczpospolita"
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu