Trzeci już szczyt Przymierza Atlantyckiego po obaleniu komunizmu odbywa się w jednym z państw dawnego bloku wschodniego: najpierw Praga, potem Ryga, teraz Bukareszt. To koronny dowód na to, że powiększenie Przymierza o państwa do 1990 r. uzależnione od Moskwy było wielkim sukcesem i pozwoliło rozciągnąć strefę stabilności i pokoju daleko poza obszar rozumiany jako Europa Zachodnia. To cieszy, ale nie zadowala w pełni, przecież dzisiaj NATO, nadal najważniejsza instytucja sojusznicza Ameryki i Europy, stoi przed kolejnymi wyzwaniami.
Pierwszy znak zapytania nad przyszłością Przymierza to misja zbrojna w Afganistanie. Podjęta w 2001 r. jako odpowiedź na agresję na Stany Zjednoczone, stanowi o faktycznej sile sojuszu, o jego zdolności do prowadzenia działań wojennych, także w odległym regionie świata. Afganistan jednak dzieli NATO na tych, którzy chcą walczyć i doprowadzić misję do wojskowego i politycznego zakończenia (USA, Wielka Brytania, Kanada, Polska, ostatnio Francja) i tych, którzy (Niemcy) nie angażują się w pełni w wojnę, ale koncentrują się na odbudowie społeczeństwa afgańskiego. To pierwszy możliwy wstęp do przyszłego podziału NATO, zwłaszcza, że Niemcy są niechętne wojnie, w koalicji rządowej największego i najpotężniejszego kontynentalnego państwa UE nasilają się głosy wzywające do wycofania Bundeswehry z afgańskiego teatru działań wojennych. I jak ostrzega Joschka Fischer, niemiecki autorytet w dziedzinie polityki globalnej i jednocześnie zwolennik Przymierza, w kolejnych wyborach do Bundestagu w Niemczech te głosy będą bardzo donośne.
Drugi znak zapytania to przyszłość polityki amerykańskiej. W listopadzie Ameryka wybierze prezydenta, ale klarowne sposoby działania polityki amerykańskiej po wyborach będą znane najwcześniej za rok. Niezależnie jednak od zmiany politycznej, dla Ameryki celami nadrzędnym pozostaną Irak, Afganistan, walka z terroryzmem i zablokowanie budowy broni atomowej przez Iran i kraje nieobliczalne. Czy do tego potrzebne jest Ameryce NATO? Niekoniecznie, wystarczy coalition of the willing, koalicja chcących, jak mawiał Donald Rumsfeld. W świetnym raporcie o przyszłości globalnej polityki Stanów Zjednoczonych, redakcja the Economist ostrzegła właśnie wszystkich tych, którzy mają nadzieję, iż za jednym zamachem po wyborach Waszyngton wyjdzie z katastrofy irackiej, przestanie wywierać naciski na inne kraje jeśli uzna to za konieczne dla swojego interesu narodowego i będzie wyłącznie oglądać się na opinię świata. Wszyscy ci, którzy tak myślą, rozczarują się.
Trzeci znak zapytania to relacje z Moskwą putinowską albo post-putinowską. Na razie cel polskiej polityki wschodniej, wciągnięcie na Zachód niezależnej Ukrainy, oraz Gruzji, trzeba odłożyć na półkę (ale nie do sejfu). Zachód nie chce jeszcze Ukrainy, mimo to nie można z polskiej Ostpolitik w dalekiej perspektywie rezygnować.
Czwarty orzech do zgryzienia to debata filozoficzna o strukturze czy celach Przymierza. Złych wiadomości jest wiele, NATO nie jest dostatecznie zwarte, można w nim wyróżnić kilka procesów odśrodkowych, do których należy choćby gigantyczna przepaść w wydatkach zbrojeniowych między Waszyngtonem a Europą. Są i dobre wiadomości dla Przymierza Atlantyckiego: odbudowa więzów Francji z Ameryką, odnowienie entente amicale między Paryżem a Londynem, stępienie antyamerykanizmu w Niemczech i niezłomna atlantycka orientacja niemieckiej chadecji. Spór o wizję NATO, czy ma być wyłącznie euro-amerykańskim sojuszem obrony terytorium NATO czy też wyposażony w ideologię obrony demokracji i wolności oraz wsparty nowym przymierzem z Australią, Japonią czy Koreą Południową, ma stanowić globalny sojusz interwencyjny Zachodu, nie rozstrzygnie się w Bukareszcie, ale dopiero za kilka lat, albo w nagłym wypadku, na przykład w kontekście irańskiego programu atomowego.