Ostatni raz dorożką jechałem rok temu po Starówce w Warszawie. Był to przejazd służbowy, za pieniądze TVN - i dobrze, bo gdybym sam miał wydać stówę na 10 minut przejażdżki, to chyba by mnie wąż czający się w kieszeni ukąsił. I w życiu bym się nie spodziewał, że następna przejażdżka czeka mnie w Charleston. A tu - proszę.
Ależ pan, panie Mazur, ekstrawagancki! Dorożką sobie pojechałeś?! Ależ proszę się nie denerwować. Tu - w mieście żywcem wyjętym z "Przeminęło z wiatrem" - dorożka (właściwie: powóz zabierający 15 osób) to najlepszy i zupełnie normalny sposób na zwiedzanie. Woźnica nie jest tylko woźnicą (przepraszam, jeżeli powinienem użyć słowa "fiakr") ale także przewodnikiem, z pasją opowiadającym historie właścicieli kolejnych mijanych pałaców. A ten to prezent ślubny dla córki lokalnego magnata, a ten to ochronka dla biednych emigrantów z Francji. Tu pałac ślubów, a obok sąd. A wszystko w mieście łączącym w sobie trochę Włoch, trochę Karaibów, szczyptę Francji i ani trochę Ameryki. W centrum nie ma nawet McDonalda. A przynajmniej go nie zauważyłem.
Wśród rytmicznych klik-klaków mułów ciągnących nasz powóz zacząłem się zastanawiać, co by to było, gdyby wojnę secesyjną wygrało Południe? Czy Stany (a przynajmniej Konfederacja) przypominałyby bardziej Europę? Zamiast drapaczy chmur powstawałyby piękne pałace? Nie byłoby McDonalda ani Coca-Coli, za to Amerykanie delektowaliby się wyszukaną kuchnią kolonialną i popijali najlepsze roczniki Chardonnay? Czy może - wręcz przeciwnie - wciśnięte w feudalno-niewolniczy gorset Stany stałyby się przeklętą republiką bananowo-bawełnianą? Ciekawe, prawda?
No nic. Przejażdżka się kończy, woźnica kasuje po 20 USD z bilet i zabiera następną grupę Amerykanów odkrywających, że w ich kraju jest też spory kawałek żywej namiastki Europy.