- Hi, Condie, how are you? – zapytał Radek. – Oh, fine, thanks – odpowiedziała Condie. Być może nawet dała buziaka, bo przecież znamy się… you know, like bold horses.
Żarty sobie stroję? Gdzieżbym śmiał. Tak tylko zwróciłem uwagę, jak minister Radosław Sikorski pokazuje w Bukareszcie dokument z – jak to ujął – „podpisem Condie Rice”. Niewtajemniczonym w waszyngtońskie znajomości ministra tłumaczę niniejszym, że Condie to oczywiście Condoleezza Rice, Sekretarz Stanu. Rozumiem, że teraz na oficjalnych szczytach polska delegacja sprawy polityki międzynarodowej referuje mniej więcej tak:
„Leszek i Donek doszli do wniosku, że Traktat jednak podpiszemy. Przekonali Jarka aby porozmawiał z księdzem Tadkiem i przestał bruździć. Ustawę szybko przegłosowaliśmy, marszałek Bronek podpisał i poszło do Senatu. Tam też rach-ciach się uwinęliśmy, Bodzio machnął parafkę i teraz sprawa wróciła do Leszka. Tak więc – moi drodzy – czekamy na podpis Lecha. Dziękuję za uwagę. Oh, by the way, drodzy przywódcy, a może dziabniemy bruderszafcika?”