Odkąd chodzimy z Sonią na spacery, świat się przybliżył i przyroda jest na wyciągnięcie ręki.
W nocy, w żółtym świetle latarni, przemierzamy puste alejki. W oknach bloków gasną kolejne światła. Ktoś gdzieś się z kimś kłóci, ktoś inny kładzie się już do snu. Pod butami skrzypie śnieg. Sonia tarza się w śniegu i łapie na język majestatycznie opadające płatki.
O świcie, z szarej mgły wyłaniają się cudownie przysypane śniegiem drzewa. W wielkiej ciszy rozlega się niepokojące krakanie wron i kruków. Ptaki stroszą pióra, prostują skrzydła – są jeszcze w półśnie, ale już budzą się do życia. Sonia zadziera głowę do góry, lubi gonić ptaki…
Tak było jeszcze niedawno, choć prawdę mówiąc, śniegu w tym roku było jak na lekarstwo. I przyszła wiosna. Na skwerku przed domem pojawiły się pierwsze pąki, liście, a po chwili barwne kwiaty. Nie miałem pojęcia, że bywa tu tak kolorowo, prawie jak w śródziemnomorskich ogrodach. Niektóre drzewa znowu są białe, jak obsypane śniegiem. Obok nich żółte i różowe plamy, a w tle skąpana deszczem zieleń, też pełna odcieni...
Zapachy są tak oszałamiające, że każdy krzak i drzewo muszą być obowiązkowo obwąchane. Sonia kroczy zachwycona od zapachu do zapachu, a za nią ciągnie się sznur kawalerów, bo dostała pierwszej w życiu cieczki!
- „Nie wolno! Odejdź!” - ćwiczę się w „ojcowskiej” czujności. O dziwo, Sonia przyjmuje to ze zrozumieniem, sama zdumiona, co się z nią dzieje.