Tutaj rodzice są przygotowywani na moment porodu i następującą po nim śmierć dziecka. - Rodzina o naszym istnieniu powinna dowiedzieć się od lekarza, który postawił dramatyczną diagnozę. W praktyce niestety tak się nie dzieje, a to bardzo źle - mówi Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, szefowa działającej od 20 lat fundacji Gajusz. Prowadzi ona hospicjum perinatalne.
To nie jest wiadomość, z którą da się pogodzić, przejść nad nią do porządku dziennego. Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, szefowa fundacji Gajusz, mówi wprost: - Stwierdzenie śmiertelnej choroby lub wady rozwojowej uniemożliwiającej przeżycie dziecka po narodzinach jest ciosem, z którym osoba nieprzygotowana sobie nie poradzi.
- To jest dramat paraliżujący normalne myślenie, funkcjonowanie, odczuwanie emocji. Nasze zadanie polega na tym, żeby rodzice przez ten kryzys przeszli ze świadomością, że te kilka chwil po narodzinach to będą ich jedyne wspólne chwile z dzieckiem. Że nie mogą tego momentu przegapić - opowiada rozmówczyni TVN24.
W prowadzonym przez fundację hospicjum perinatalnym pracują psychoterapeuci i pracownicy socjalni.
- W wielu przypadkach do śmierci dziecka dochodzi przy porodzie albo niedługo po nim. Zdarza się też tak, że czas dany rodzinom jest dłuższy, niż przewidywali to lekarze. Wtedy rodzice i dzieciątko są dalej pod naszą opieką, zajmujemy się nimi w hospicjum stacjonarnym lub domowym - opowiada.
Rodzice korzystają z pomocy fundacji również po tym, kiedy ich dziecko już odeszło.
- Każda osoba, która musi przejść przez tak dramatyczne chwile, musi być odpowiednio zaopiekowana. Dlatego tak bardzo boli mnie, że nie dzieje się to systemowo. Rodziny powinny dowiedzieć się o istnieniu takich placówek jak nasza od lekarza stawiającego diagnozę. Tymczasem około 90 procent podopiecznych trafia do nas poprzez media społecznościowe - kręci głową Tisa Żawrocka-Kwiatkowska.
Sala pożegnań
Fundacja Gajusz w lutym tego roku - w porozumieniu ze szpitalem im. Rydygiera w Łodzi - otworzyła pokój pożegnań. W sali numer 125 do wybuchu pandemii przychodziły na świat dzieci tak chore, że odchodzą tuż po narodzinach.
To tutaj witali i żegnali je rodzice. To jedno z niewielu takich miejsc w Polsce.
- Niestety, zazwyczaj w Polsce jest tak, że kobiety rodzą śmiertelnie chore dzieci łóżko w łóżko z matkami rodzącymi dzieci zdrowe. Nie da się opisać tego, jak potworny ból czuje matka, która początek żałoby musi przeżywać w takim otoczeniu - mówi Tisa Żawrocka-Kwiatkowska.
Sala pożegnań znajduje się niedaleko wejścia do szpitala - z dala od innych sal porodowych. Nie dochodzą tutaj charakterystyczne dla każdego szpitala położniczego dźwięki badania KTG, podczas którego świetnie słychać tętno nienarodzonego jeszcze dziecka.
Pokój numer 125 ma kilkanaście metrów kwadratowych. Za drzwiami jest krótki korytarz, z którego można wejść do łazienki z prysznicem. Dalej dwa fotele, przewijak, zlewozmywak i łóżko.
- To ciągle sala porodowa, w której można wykonywać skomplikowane działania medyczne. Dlatego, wyposażając salę, musieliśmy mieć na uwadze rygor sanitarny. W grę nie wchodziły żadne zasłony, dywany czy żywe kwiaty - mówi szefowa fundacji.
Dodaje, że ma nadzieję, że po pandemii najtrudniejsze porody znowu będą odbywały się w odpowiednich warunkach.
Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź