Biegowa euforia, tysiące wątpliwości, gorycz porażki i smak sukcesu. To wszystko może spotkać cię, jeżeli zdecydujesz się na bieganie w górach.
Najpierw asfalty, z zapalonymi czołówkami, niewielkimi podbiegami. Na spokojnie. Ponad 600 bojowo nastawionych osób, wszyscy wiemy, że za chwilę czekać nas będzie prawdziwa walka. Wchodzimy w góry - ścieżki robią się coraz węższe, podejścia - ostrzejsze, a zbiegi - naprawdę szybkie.
"Nie tak szybko!"
Jesteśmy z psem Łyskiem na Chudym Wawrzyńcu, czyli biegu na 80+ km przez góry Beskidu Żywieckiego. Ten dystans to dla mnie marzenie, granica jeszcze niedawno nie do przekroczenia, najważniejsze zawody tego roku. Na początku zupełnie nie wiem, z czym to się je. Jest tak cudnie, że daję się ponieść nogom.
"Nie tak szybko", "zwolnij", "nie przyspieszaj" - powtarzam sobie od samego startu. Wiem, że muszę oszczędzać siły. Na pierwszych kilometrach naprawdę ciężko się pohamować, ale udaje się utrzymać tempo ponad 6 minut na kilometr. Od momentu, gdy schodzimy z asfaltów i wkraczamy w teren, jest jeszcze prościej. Podejścia z założenia robię chodem, a w dół postanawiam spokojnie zbiegać. I tyle by było z roztropności. Na pierwszym daję się pociągnąć Łyskowi. Jest tak wspaniale, a buty trzymają na śliskiej trawie tak dobrze, że lecimy z zawrotną prędkością, nie zważając na nic.
"Ups, co ja zrobiłam"
Na następnym zbiegu trafia do mnie, jaki błąd popełniłam. Wcześniej leciałam z górki tak szybko, że teraz każdy krok w dół niemal owocuje skurczem! "Co ja zrobiłam, jak teraz dobiegnę do końca?!" - panikuję. W końcu za sobą miałam dopiero jakieś niecałe 20 km, do zrobienia - ponad trzy razy tyle! Jak się okaże, podobne kryzysy, pytania i wątpliwości kłębić się będą w głowie do końca. Trudno opanować złe myśli, gdy trzeba tylko biec przed siebie, bez analizowania mapy, wymyślania drogi, szukania punktów w lesie i prawie zupełnie bez towarzystwa. Zmęczenie mięśni na szczęście udaje się opanować na tyle, że na kolejnych zbiegach mogę już znów przechodzić do lekkiego truchtu.
Szybka decyzja na rozstaju
Przez kolejne 20 km, bieg wlecze się niemiłosiernie. Poprawia się dopiero po 38. kilometrze, na którym zlokalizowany jest punkt żywieniowy. Po wizycie przy stole i dorzuceniu "paliwa" ani się oglądam, a jestem już na rozejściu. To tutaj, na 42. kilometrze trzeba ostatecznie zdecydować, czy wybiera się trasę 50+, czy 80+. "Pięćdziesiątki robię co chwilę, nie ma co. Lecę 80+" - myślę i szybko uciekam z rozstaja. Na wszelki wypadek, żeby się nie rozmyślić.
Gdy już podjęło się decyzję i ruszyło na tę dłuższą trasę, raczej marne szanse, że człowiek zmieni zdanie. Powód? Rozejście dróg zorganizowane jest na szczycie Rycerzowej. Zaraz za rozstajem zmierzyć trzeba się z bardzo ostrym zejściem na przełęcz i zaraz potem - z bardzo ostrym podejściem na następny szczyt.
Najtrudniejsze podejścia - zaraz za połową
"Spokojnie, drugie tyle przebiegnę. Jak się nie uda, najwyżej będę szybko iść" - uspokajam się w myślach. Nie wiem wtedy jeszcze, że przede mną najtrudniejszy odcinek trasy z czterema-pięcioma masakrującymi, bardzo stromymi podejściami, na których nawet pies ma problemy z wdrapywaniem się pod górkę.
Każde z nich kończyć muszę kilkoma minutami odpoczynku na słupku granicznym. Ktoś ustawił je w takich miejscach, że akurat idealnie sprawdzają się w charakterze stołeczka. Jestem już zupełnie załamana: mam coraz większą pewność, że nie uda mi się z takim tempem zmieścić w limicie czasu. Zaczynam nawet rozważać możliwość zejścia z trasy na najbliższym, ostatnim na trasie, punkcie żywieniowym (ustawiony jest ok. 24 km od mety). Za każdym jednak razem, gdy tylko udaje mi się złapać oddech, postanawiam napierać do końca. Potem okaże się, że te kilkuminutowe straty na słupkach mają niebagatelne znaczenie.
Ostatnia prosta - najdłuższą
Gdy opuszczam ostatni punkt kontrolny, jestem trzecia od końca. Z obliczeń wychodzi mi, że - jeżeli uda mi się dotrzeć do mety na czas, czyli do godziny 20 - będzie to dosłownie w ostatniej chwili. Od tego momentu powinnam nie schodzić ze średniej 7,5 minuty na kilometr, tymczasem moja dotychczasowa prędkość to o niemal trzy minuty dłużej! Wciąż jednak naiwnie wierzę, że się uda.
Nagle za plecami słyszę jakichś ludzi. - Mamy złą i dobrą wiadomość - wołają do mnie. Okazuje się, że to Tomek i Marta, którzy zajmują się zbieraniem oznaczeń z trasy. - Zła to taka, że jesteś ostatnia, dwóch gości za tobą zrezygnowało. A dobra, to że będziemy ci towarzyszyć do końca - mówią. Pierwszą wiadomością nie martwię się zupełnie, jest mi kompletnie wszystko jedno, która dobiegnę. Druga natomiast cieszy mnie chyba dużo bardziej niż daję po sobie poznać. Moi towarzysze od tej chwili podtrzymują mnie na duchu. Nawet wtedy, gdy wiem już, że na zmieszczenie się w limicie nie mam szans. Pokonujemy razem jakieś 18 km.
"Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka"
Na metę docieram już po ciemku po 16 godzinach i 40 minutach - 40 minut po limicie. Uroczystości dekoracji zwycięzców już się kończą, prawie wszyscy znajomi rozjechali się na nocleg. Na szczęście trasę pokonałam, dlatego załapuję się jeszcze na odłożony medal. Po chwili znajduje mnie wolontariusz, którego spotkałam na trasie. - Gratulacje - mówi i wręcza przepiękny, gruby bukiet z polnych kwiatów. Łzy leją się już zupełnie otwarcie. Ze smutku, że się nie udało i z radości, że... jednak się udało: pokonać całość.
Tak, mam wątpliwości i szukam odpowiedzi na pytanie: "co poszło nie tak?". Gdybym lepiej policzyła prędkości na trasie, gdybym nie siadała na słupkach, gdybym biegła sama bez psa, gdybym więcej trenowała, gdybym... Ale, ale! Przecież takie myśli nie mają sensu! Bieganie w górach daje taką radość, że nawet jakby musieli czekać na mnie dwie godziny na mecie, nie zrezygnuję!
Łysek został UltraŁyskiem
I na koniec jeszcze słowo o psie Łysiu: Nie martwcie się o niego! Dzięki specjalnej karmie dla psów-sportowców był najedzony - to w kwestii jedzenia. Kondycyjnie, poza drobnymi kryzysami na ostatnich kilometrach (kamienie trochę dały się we znaki jego łapom) dał radę i na końcu nawet nie chciał siadać, a po krótkim odpoczynku przez noc od rana znów szalał. My, ludzie, nie mogliśmy nawet bez bólu wsiąść do samochodu.
Autor: Katarzyna Karpa
Źródło zdjęcia głównego: Katarzyna Karpa