Co zrobić, kiedy przestaniesz być "właścicielem" jakiegoś tematu, dzięki któremu politycznie zyskałeś? Kiedy miecz, który do tej pory był twoim orężem, nagle zaczyna "parzyć w rękę"? Dynamika tegorocznej kampanii pokazuje, że narzędzia wyborczej walki tak przydatne w poprzednich bojach, teraz mogą nie wystarczyć do zwycięstwa. Postawy partii politycznych i największe zaskoczenia kampanii analizuje w rozmowie z tvn24.pl socjolog polityki, doktor habilitowany Wojciech Rafałowski z Uniwersytetu Warszawskiego.
Każda kampania wyborcza rządzi się swoimi prawami, chociaż w ciągu ponad trzech dekad nad Wisłą ukształtował się pewien wzór politycznych aktywności, które nadają rytm wyborczej rywalizacji. W rozmowie z tvn24.pl socjolog polityki, doktor habilitowany Wojciech Rafałowski z Uniwersytetu Warszawskiego, autor książki "Kampanie parlamentarne w Polsce. Analiza programów i apeli wyborczych w perspektywie paradygmatu ekspozycji treści" tłumaczy, że według tego wzoru zwykle najpierw odbywa się prezentacja kandydatów, następnie jest przedstawiany program wyborczy, a potem "zaczyna się chwalenie, kto najlepiej ten program zrealizuje i jednocześnie krytykowanie przeciwnika, że sobie z tym nie poradzi".
"Przepychanka na pograniczu kampanii negatywnej"
Rafałowski wskazuje, że w przypadku tegorocznej kampanii było odwrotnie. - Kandydaci od dawna byli znani. Było wiadomo, może poza Bezpartyjnymi Samorządowcami, kto będzie w tych wyborach startował. Później przez wiele miesięcy mieliśmy przepychankę między Kaczyńskim i Tuskiem. PiS coś proponowało, Tusk to wyśmiewał. Taka przepychanka na pograniczu kampanii negatywnej, walki o wiarygodność. Prawo i Sprawiedliwość zamiast narzucić narrację od samego początku, co się udawało w poprzednich wyborach, kluczyło, szukało tematu, którym będzie mogło zdominować agendę. A Tusk za każdym razem próbował w jakiś sposób to zbić. Co więcej, niespecjalnie ogłaszał własny program. Uczynił to na około miesiąc przed wyborami, przy okazji prezentacji "100 konkretów na 100 dni" - zauważa.
A czy tegoroczna kampania przynosi jakieś zaskoczenia dotyczące decyzji personalnych? Rafałowski mówi, że pewnego rodzaju zaskoczeniem może być start lidera Agrounii Michała Kołodziejczaka z list Koalicji Obywatelskiej. - Nie spodziewałem się, że tak łatwo da się dokooptować do Platformy. Ze strony Donalda Tuska to jest bardzo zręczne zagranie, ponieważ on pokazuje, że "mamy ofertę również dla rolników" i uosabia ją właśnie Kołodziejczak - komentuje.
Natomiast - jak dodaje - jeżeli chodzi o wymiar personalny, "to w każdej kampanii jest podział pracy". - Najczęściej jest tak, że lider partii uśmiecha, chwali się sprawnością, głosi główne postulaty, a szeregowi politycy atakują przeciwnika. W Polsce przepychanka jest między Jarosławem Kaczyńskim, Donaldem Tuskiem a Mateuszem Morawieckim, co jest zupełnie nietypowe, jeżeli chodzi o sposób prowadzenia kampanii wyborczej - wskazuje.
Referendum jako "instytucjonalna forma narzucenia tematu"
Pod względem podejmowanych tematów PiS usiłowało skupić tegoroczną kampanię wokół pytań referendalnych. Dotyczą one "wyprzedaży majątku państwowego podmiotom zagranicznym", podniesienia wieku emerytalnego, bariery na granicy Polski i Białorusi oraz "przyjmowania tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki".
Wojciech Rafałowski ocenia, że zbudowanie kampanii partii rządzącej wokół kwestii, których ma dotyczyć referendum, to był "pomysł PiS-u na tę kampanię", który miał utorować drogę do wyborczego sukcesu. - Problem w tym, że ten pomysł bardzo szybko się zużył i de facto po tygodniu już nie mówiliśmy o tych kwestiach - dodaje. Ocenia przy tym, że referendum to wręcz "instytucjonalna forma narzucenia tematu".
Zdaniem eksperta z UW "opozycja nie dała się w tej sprawie zapędzić w kozi róg". - Oni postawili sprawę tak - "te pytania są manipulacyjne, one obrażają nas jako wyborców, jako demokratów, w związku z czym my bojkotujemy to referendum" - analizuje. - Można sobie wyobrazić, że pytania referendalne to miecz, który miał dać zwycięstwo PiS. Odpowiedź opozycji na nie pozwoliła go szybko stępić - komentuje.
Najsłynniejsza debata, do której (na razie) nie doszło
Jednym z zaskoczeń tej kampanii jest to, że do tej pory nie odbyła się debata liderów dwóch największych partii politycznych, a kiedy pojawia się wracające jak bumerang hasło "debaty Tuska z Kaczyńskim", to musimy sięgać wspomnieniami do odległego roku 2007.
Chociaż w polskich realiach debaty są domeną raczej wyborów prezydenckich, to jednak konfrontacja postulatów i programów w bezpośrednim starciu wydawać się może normą, a wręcz pozycją obowiązkową w rozwiniętej demokracji. Lider PO kilkukrotnie podczas tej kampanii wzywał do tego swojego oponenta. Między innymi 11 września, na wiecu w Opolu, mówił, że jest gotów debatować "na każdy temat".
Rafałowski przyznaje, że brak debaty dwóch postaci, które w największym stopniu kreują polską politykę, można rozpatrywać jako swego rodzaju anomalię polityczną, ale dodaje, że "jest ona zrozumiała, biorąc pod uwagę to, że Jarosław Kaczyński w takiej debacie wypadłby źle". - Jeżeli chodzi o Tuska, to on miałby wszystkie asy w rękawie, potrafiłby Kaczyńskiego wyprowadzić z równowagi, Kaczyński by się zaplątał w różne rozważania. Co więcej, prezes PiS na co dzień nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś mu się sprzeciwia. W związku z tym już bardzo dawno nie musiał walczyć w ten sposób o swoją partię, o swoje stanowisko. Wszyscy wokół niego zachowują się w sposób bardzo nabożny - komentuje.
- Natomiast dla samego Tuska, czy dla liderów Platformy, nie byłoby teraz korzystne robić swego rodzaju połowicznej debaty, w której udział wzięłyby PO i inne opozycyjne ugrupowania, bo to by promowało te mniejsze partie. Dla głównej partii opozycyjnej opłacalna jest debata z jakimś prominentnym przedstawicielem Prawa i Sprawiedliwości, choćby to był Mateusz Morawiecki. I wtedy siła złego będzie na Morawieckiego, na przedstawiciela PiS-u - prognozuje.
Marszem przez kampanię
A może wizytówką tej kampanii wcale nie będą debaty, a raczej wielkie marsze? Koalicja Obywatelska zorganizowała w Warszawie "marsz 4 czerwca". I chociaż nie był to jeszcze okres formalnej kampanii wyborczej, właśnie to wydarzenie dolało politycznego paliwa do kampanijnego baku KO, powodując wzrost w większości sondaży przeprowadzanych krótko po marszu.
- Zgodzę się z tym, że w tej kampanii marsze organizowane przez polityków KO są nowością, ale to wynika z tego, że w Polsce przez lata był bardzo niski poziom aktywności obywatelskiej. Ta aktywność - chodzi zarówno o udział w wyborach, jak i udział w manifestacjach - była niemrawa, no chyba, żeby robiła je bardzo silna organizacja społeczna, np. związek zawodowy - mówi.
Dodaje jednak, że w dniach poprzedzających czerwcowy marsz Koalicji Obywatelskiej "jak manna z nieba" spadła sprawa "lex Tusk", czyli ustawy, na podstawie której później została powołana komisja do spraw badania rosyjskich wpływów. To wówczas właśnie powstało polityczne zamieszanie związane najpierw z przyjęciem pierwotnej wersji ustawy i jej podpisaniem przez prezydenta Andrzeja Dudę, a później z zaproponowanym przez niego szybkim projektem nowelizacji tej ustawy.
Na 1 października Tusk zapowiedział natomiat "marsz miliona serc". - 4 czerwca daliście Polsce nadzieję, więc proszę, dajmy 1 października nie tylko nadzieję, ale też pełną wiarę w zwycięstwo, w to, że odsuniemy tych złych ludzi od władzy - mówił 19 lipca.
Czy "marsz miliona serc" może okazać się punktem zwrotnym w kampanii? - Wydaje mi się, że teraz nie mamy aż takiego czynnika mobilizującego, chociaż do czasu tego marszu jeszcze bardzo dużo się może wydarzyć - komentuje rozmówca tvn24.pl.
Afera wizowa. "Miecz, który parzy w rękę", ale nie można go odłożyć
Do kategorii zaskoczeń w tegorocznej kampanii wyborczej można też zaliczyć aferę wizową, związaną z nieprawidłowościami przy składaniu wniosków o wydawanie wiz.
- Mieliśmy całą masę afer, ale żadna z tych afer nie uderzała w temat, w którym Prawo i Sprawiedliwość miało wysoką wiarygodność. Natomiast tutaj mamy uderzenie w tę właśnie wiarygodność, postulat, który był dla PiS kluczowy i co więcej - nie tylko był kluczowy w przeszłości, ale został wciągnięty na sztandary tej kampanii. W związku z czym to uderza między oczy - twierdzi doktor habilitowany Wojciech Rafałowski.
W tym kontekście mówi o zjawisku "własności kwestii", polegającym na tym, że niektóre partie są wiarygodne w głoszeniu określonych postulatów i dzięki nim wygrywają wybory. Afera wizowa sprawia, że PiS przestaje być "właścicielem" kwestii migracji. Ta kwestia nie jest już ich bronią, bo może trafić w ręce kogoś innego.
I opisuje to metaforycznie: - Temat migracji stał się dla PiS jak miecz, który nagle został rozgrzany do temperatury tysiąca stopni i zaczyna nas parzyć. Pali nas w ręce, ale nie możemy go odłożyć, ponieważ mamy pytania referendalne, które sprawiają, że nie możemy tematu porzucić, bo przyjęliśmy uchwałę o referendum, które się odbędzie w dniu wyborów. To jest nasz temat, który sami wyciągnęliśmy. Nas samych niszczy ten miecz.
- Nie spodziewałem się, że w trakcie tej kampanii zostanie wyciągnięta afera, która uderzy w wiarygodność PiS-u w ważnym dla niego temacie. Bo wydawało się przez wiele lat, że PiS jest jednak teflonowy, nic nie niszczy jego reputacji - dodaje.
Rafałowski tłumaczy, że jeżeli chodzi o samą dynamikę kampanii, to mamy tutaj wręcz "podręcznikowy przykład skandalu w kampanii wyborczej". - Czyli taki, który się ujawnił na tyle wcześnie, żeby mógł się rozwinąć i zostać nagłośniony, żeby odbyło się tak zwane grillowanie oponenta politycznego, ale jednocześnie na tyle późno, że nie zostanie zapomniany, ponieważ, jak pokazują badania porównawcze, skandale, które ujawnia się za wcześnie, znikają z pamięci wyborców, przestają mieć znaczenie - zwraca uwagę.
Brak wielkich narracji pomysłem na kampanię?
Rafałowski dodaje, że kolejnym elementem charakterystycznym dla tej kampanii wyborczej jest to, że nie ma w niej "wielkich narracji". Czyli czegoś, co - jak tłumaczy - stanowiłoby jakąś wielką klamrę, fundament wyborczej opowieści danego ugrupowania.
Wylicza, że przy okazji poprzednich wyborów tego typu narracje były obecne - w wyborczej rywalizacji w 2015 roku było to hasło "Polska w ruinie", którego używało zmierzające wówczas do władzy PiS. Następnie, w 2019 roku, była to "obrona" zdobyczy socjalnych. Kiedy PiS po raz pierwszy dochodziło do władzy, w 2005 roku, mieliśmy hasło "IV Rzeczypospolitej". - Jednak w 2007 czy 2011 roku, kiedy wygrywała Platforma Obywatelska, te narracje nie były tak widoczne ani tak spójne. W 2011 roku była na przykład mowa o Polsce jako o "zielonej wyspie" - dodaje.
Jego zdaniem w 2023 roku trudno wskazać na jedną spójną narrację. - Być może jest tak, że w Polsce rzeczywiście zdolność tworzenia takich wielkich narracji ma po prostu Prawo i Sprawiedliwość, a Platforma Obywatelska zwycięża wtedy, kiedy narracja po drugiej stronie się wyczerpie i można przyjść z przysłowiową "ciepłą wodą w kranie" - dodaje, nawiązując do postulatów wyborczych PO zaprezentowanych jako "100 konkretów na 100 dni".
- Bo te postulaty w dużej mierze dotyczą przywrócenia normalności, z punktu widzenia elektoratu KO. Tam jest cała masa drobnych kwestii, propozycji rozwiązania szeregu problemów - zauważa.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24