Ił-62 z wizerunkiem Mikołaja Kopernika na burcie rozbił się dokładnie 40 lat temu. Jerzy Jóźwik pracował wtedy w schronisku dla nieletnich na Okęciu. Jakieś 200 metrów od katastrofy.
A i mieszkał z rodziną obok, jeszcze bliżej miejsca, gdzie samolot rozpadł się na wiele maleńkich części. Wtedy przy ulicy Rozwojowej, dziś już o imieniu kapitana Pawła Lipowczana - nieprzypadkowo. Bo w tym miejscu pilot "Kopernika" jest bohaterem.
Jerzy Jóźwik: - Kto wie, co by się wydarzyło, gdyby kapitan w ostatniej sekundzie nie zmienił kursu? Gdyby ten samolot nie zszedł z toru, z nas pewnie nic by nie zostało.
Anna Jantar, drużyna bokserska, zdolni studenci
Jest 14 marca 1980 roku. Na lotnisku Kennedy'ego w Nowym Yorku szaleje śnieżyca. Nie ma jeszcze godziny 19. "Kopernik" łapie opóźnienie. Trzeba odlodzić samolot.
Wreszcie, przed godziną 21 czasu lokalnego, pasażerowie wchodzą na pokład. Wśród nich uwielbiana w Polsce 30-letnia wtedy piosenkarka Anna Jantar-Kukulska. I jeszcze na przykład szóstka studentów - wracają z obrad Międzynarodowego Stowarzyszenia Studentów Uczelni Ekonomicznych. I 22-osobowa drużyna sportowców - to amerykańscy bokserzy, którzy lecą do Polski na mecz. Fotele zajmuje również kilku Niemców z NRD i kilku obywateli ZSRR.
91 miejsc jest pustych.
Kapitan
Wszystkimi opiekuje się 10-osobowa załoga. "Szoferem" jest 47-letni kapitan Paweł Lipowczan. 15 lat w LOT, drugi pilot Tadeusz Łochocki - od 14, radiotelegrafista Stefan Wąsiewicz - od 29, nawigator Konstanty Chorzewski - od siedmiu, szefowa pokładu Alicja Duryasz - od 17 lat.
Samolot odrywa się od płyty lotniska dokładnie o godzinie 21.18.
007 - bo taki numer ma lot - do Warszawy ma dotrzeć za 14 godzin, bez międzylądowania. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Huk jakiś inny
Atlantyk, później Bałtyk i wreszcie polska strefa powietrzna. Darłowo, Grudziądz, Płońsk i 007 jest już na radarach "Okęcia". Kapitan szykuje się do lądowania. Mija godzina 11. W wieży kontrolnej rutynowe meldunki.
Kontrola zbliżania: - 007, w lewo 5 stopni.
"Kopernik": - Tak jest, zrozumiałem... Chwileczkę, mamy trudności z sygnalizacją podwozia, przechodzimy na drugi krąg.
Kontrola zbliżania: - Zrozumiałem, kurs pasa i 650.
"Kopernik": - Kurs pasa, 650.
Nikt nie panikuje. Awarie lampki kontrolnej pokazujące fakt prawidłowego wysunięcia i zablokowania podwozia zdarzały się już wcześniej. Piloci wiedzieli, co robić w takich sytuacjach. Pierwszym rozwiązaniem było przelecenie nisko nad lotniskiem. Któryś z kontrolerów wypatrywał w tym czasie, czy podwozie jest prawidłowo wysunięte. Albo podwyższą pułap, a mechanik pokładowy sprawdza instalacje, na co zdecydował się Lipowczan zwiększając ciąg silników.
Wtedy usłyszał ogromny huk. A samolot lecący 350 km/h zaczął bezwładnie szybować.
Pikował na schronisko
W Warszawie jest rześko, ale słonecznie. Wiatr nie utrudnia pilotom lotu, a i widoczność jest dobra. Inne samoloty lądują bez problemów nad głowami mieszkańców ówczesnej ulicy Rozwojowej. Ci już nawet nie zadzierają głów na ich widok. Huk też nie robi na nich wrażenia. Ale dźwięk nadlatującego "Kopernika" jest jakiś inny.
Słyszy go Jerzy Jóźwik, dyrektor schroniska dla nieletnich, które znajduje się tuż obok lotniska. Mężczyzna jest w domu z dwuletnim synem. Jego żona dzień wcześniej urodziła córkę, są jeszcze w szpitalu. Wychowankowie z ogrodzonej kilkumetrowym kolczastym płotem placówki mają zajęcia. Są albo w klasach, albo na świetlicy.
Nagle wszyscy na chwilę się zatrzymują. Dosłownie nad ich budynkiem przelatuje samolot. Nagle przechyla się, o metry omijając schronisko. Spada. Skrzydło przechyla się w ostatniej chwili - twierdzą świadkowie. - Samolot pikował prosto na schronisko. Jedynie co pilot mógł zrobić, to pójść w skos. Tak zrobił - opisuje dyrektor.
Warkot, później suchy trzask
Jerzy Jóźwik: - Usłyszałem przerywany warkot, a późnej suchy trzask. Jakby drzewo, które jest ścinane w lesie. Wiedziałem, że coś się wydarzyło. Nigdy wcześniej tutaj czegoś takiego nie słyszałem.
"Kopernik" wpadł właśnie do pokrytej kilkunastocentymetrowym lodem fosy, przed XIX-wiecznym fortem wojskowym na Okęciu. Minął cmentarz, giełdę samochodową, ruchliwą jak na te czasy aleję Krakowską. Pilot Paweł Lipowczan mógł widzieć swój dom, mieszkał tak blisko. Ale najmniej dzieliło go właśnie od budynku zakładu poprawczego dla nieletnich.
A później cisza
Jóźwik ubrał syna i wyszedł na dwór. Wokół byli już ludzie. Pojawiali się jakby spod ziemi. Pamięta mgłę i kropelki wody, które tańczyły w powietrzu i spadały powoli w dół. I tę przerażającą ciszę.
Jerzy Jóźwik: - Nikt nic nie mówił. Dopiero po chwili okazało się, że doszło do ogromnej tragedii. I że nikt nie przeżył - wspomina.
"Kopernik" prawym skrzydłem ściął drzewa. W lodową taflę uderzył z prędkością około 380 km/h. Rozpadł się na malutkie części.
- Samolot uderzył dziobem w mur. Dół zatonął pod lodem, górę zerwało i rozrzuciło po całej jednostce. Powłoka rozerwała się na drobne strzępy, takie jakby talerzyki, które cięły wszystko na prawo i lewo. A ogon, ogon został podbity i stał jak wielki krzyż na skarpie - opisuje były dyrektor.
Dzieci nie chciały zejść
- W momencie katastrofy w schronisku było około czterdziestu wychowanków. Ciężko wystraszonych. Kiedy samolot spadł do fosy, byli w szkole, na warsztatach, nie mogli z wyższego budynku tego widzieć, ale jak przyszli do internatu po południu, to stali w oknach i patrzyli, co się dzieje, a działa się tu rzecz straszna - mówi dyrektor.
Ciało pilota leżało kilkadziesiąt metrów od fosy. Na placu między budynkami. Inne, zmasakrowane, obok wraku samolotu. Dyrektor pamięta rosnące obok miejsca katastrofy topole. A na nich pełno ubrań.
Jerzy Jóźwik: - Służby wojskowe nie mogły opanować tłumów, które tu nacierały. Obok znajdowała się szkoła, na miejsce przybiegło sporo dzieci, które weszły po lodzie na teren wojskowy i nie chciały zejść. A tam leżały strzępy ludzi. Podjeżdżały siwe nyski, służby zbierały ciała.
- Całe szczęście wojsko było wtedy na poligonie, zostały jedynie służby wartownicze. Wartownik, który stał za fosą, na skarpie, zaniemówił na półtora dnia - dodaje.
W miejscu tragedii tłumy. - Ludzie byli różni. Jedni przychodzili ze strachem w oczach, drudzy szukali czegoś wartościowego, szukali ładnych rzeczy. Bo sklepie nic nie było, a samolot był z Ameryki - opowiada dyrektor.
Na samoloty patrzyli z ekscytacją
A i w schronisku o tragedii mówiło się długo. - Chłopcy się bali. Jak słyszeli samolot, to patrzyli z lekkim podnieceniem, czy coś się wydarzy - mówi.
Ale też dopytywali. - Byli żądni wiedzy. Chcieli wiedzieć, dlaczego doszło do wypadku. Zapalili znicze w miejscu katastrofy. Dopytywali o Annę Jantar, o ulubionych pięściarzy, którzy zginęli - wspomina Jóźwik.
Dyrektor organizował spotkania z lotnikami, a wdzięczni podopieczni dbali o pierwsze miejsce pamięci dla ofiar. Z ich inicjatywy stał tam krzyż, a obok zamontowano części samolotu. Ale z czasem, ktoś je ukradł.
Później, kiedy wojsko wyprowadziło się już z Okęcia, w miejscu dawnej strzelnicy powstał pomnik. Też stawiali tam znicze. Do zamknięcia schroniska w 2018 roku.
***
W tym miejscu Okęcia od czasu tragedii prawie nic się nie zmieniło. Budynki, które mijał rozpadający się samolot stoją jak stały. Może zmieniła się elewacja. Wyrosły nowe drzewa. Kilka lat temu zmieniła się nazwa ulicy - na Pawła Lipowczana. Przed tabliczką z jego nazwiskiem jakaś kobieta kładzie kwiaty. Mówi, że choć nie była świadkiem katastrofy, robi to co roku. Pytam dlaczego.
- Bo kapitan Paweł Lipowczan jest bohaterem - odpowiada.
- Wydaje mi się, że doszłoby do znacznie większej katastrofy, gdyby nie wielki refleks pilota. Paweł Lipowczan mieszkał w okolicy, wiedział, co robi. Mieliśmy szczęście - kończy dyrektor.
W katastrofie lotniczej na Okęciu zginęło 87 osób.
Autorka/Autor: Klaudia Ziółkowska
Źródło: tvnwarszawa.pl