Podczas trzeciej rozprawy oskarżony Jakub Rudnicki, były wiceszef Biura Gospodarki Nieruchomościami, kontynuował swoje wyjaśnienia. Zdążył ustosunkować się tylko do jednego z ośmiu zarzutów, jakie stawia mu prokuratura.
To najgłośniejszy proces dotyczący nieprawidłowości przy warszawskiej reprywatyzacji. Na ławie oskarżonych zasiadają najważniejsze postaci tej afery. Sąd będzie musiał ocenić, czy zasiadają tam słusznie.
Nie będzie to ani łatwe, ani szybkie. Dokumenty dotyczące 34 zarzutów postawionych ośmiu osobom (sprawę dziewiątej wyłączono do osobnego postępowania) zawarto w ponad 450 tomach, a jeden tom to zwykle około 200 stron dokumentów. Na stole sędziego Janusza Zalewskiego mieści się tylko ich część. Pozostałe leżą w sąsiednim pokoju narad.
Nie będzie to też szybkie, co pokazały już pierwsze rozprawy. Samo odczytanie aktu oskarżenia zajęło kilka godzin.
We wtorek swoje wyjaśnienia kontynuował Jakub Rudnicki, były wiceszef Biura Gospodarki Nieruchomościami, który w imieniu prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz podpisywał decyzję o zwrocie nieruchomości spadkobiercom przedwojennych właścicieli albo ich następcom prawnym.
Zabrakło czasu
Prokuratura stawia Jakubowi Rudnickiemu łącznie osiem zarzutów. Jeden z nich dotyczy działki na placu Defilad pod dawnym adresem Chmielna 70. Według prokuratury ta działka nie powinna zostać zwrócona, bo jej dawnemu właścicielowi Janowi Henrykowi Holgerowi Martinowi zostało wypłacone odszkodowanie na mocy tak zwanego układu indemnizacyjnego. Martin, jak twierdzi prokuratura, był Duńczykiem i odszkodowanie miał dostać na podstawie umowy między Polską a Danią.
Roszczenia do gruntu nabyli biznesmen Janusz P., ówczesna urzędniczka Ministerstwa Sprawiedliwości Marzena K. oraz adwokat Grzegorz M., późniejszy dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej. I to oni odzyskali ten grunt. Ale według prokuratury Grzegorz M. był jedynie tak zwanym słupem, bo zapisany na niego udział był łapówką dla Jakuba Rudnickiego. Sprawę miał prowadzić specjalizujący się w reprywatyzacji adwokat Robert Nowaczyk. Wszystkie te osoby zasiadają dziś na ławie oskarżonych.
Podczas wtorkowej rozprawy były wiceszef BGN przez ponad cztery godziny odnosił się do zarzutu dotyczącego Chmielnej. Na odniesienie się do pozostałych zarzutów zabrakło czasu.
Rudnicki: nie było nieprawidłowości
- Zarzut w tej sprawie można w skrócie przedstawić następująco. Otóż ja i moja mama [Alina D. - również oskarżona w tej sprawie - red.] mieliśmy rzekomo przejąć za pośrednictwem Grzegorza M. połowę udziałów w roszczeniach do Chmielnej 70, po to tylko, żeby następnie wydać już niejako sobie samemu dwie rzekomo niezgodne z prawem decyzje administracyjne. Czyli zgodnie z tą tezą, jako zastępca dyrektora BGN, który pracując w urzędzie miasta podpisał ponad półtora tysiąca zgodnych z prawem i prawidłowych decyzji, to akurat te dwie, których sam miałem być beneficjentem, wydałem niezgodnie z prawem - ironizował Rudnicki. - Chcę podkreślić, że ta teza została skonstruowana wyłącznie na podstawie zmieniających się i całkowicie wykluczających się zeznań Roberta Nowaczyka. I w tych 450 tomach akt, nie ma jednego rzeczowego dowodu na jej poparcie. W Polsce prawa do nieruchomości nabywa się na podstawie aktów notarialnych i umów. W aktach [sprawy - red.] takich dowodów po prostu nie ma - stwierdził.
Przekonywał sąd, że przy reprywatyzacji Chmielnej 70 nie doszło do żadnych nieprawidłowości. Że urząd, którego był wiceszefem, opierał się na dokumentach, którymi dysponował. I, podkreślał Rudnicki, nie wynikało z nich, że Jan Henryk Holger Martin otrzymał odszkodowanie za nieruchomość przy Chmielnej 70. Bo choć Holger Martin był na liście osób objętych układem indemnizacyjnym, to nie było jasne, za co miał dostać odszkodowanie.
- W tamtym czasie nie było nawet wiadomo, czy Polska wykonała układ z Danią. A skoro w 2012 [w tym roku została wydana decyzja reprywatyzacyjna dotycząca Chmielnej 70 - red.] Ministerstwo Finansów nie dysponowało żadnymi dowodami świadczącymi o objęciu Jana Martina układem, a wręcz brak było dowodów na wykonanie układu w ogóle, to nie posiadał ich także prezydent miasta i BGN - mówił przed sądem, broniąc podpisanej przez siebie decyzji.
Obywatel polski czy duński?
Ale to nie wszystko. Bo zdaniem Jakuba Rudnickiego Jan Henryk Holger Martin nie był Duńczykiem, więc w ogóle nie powinien być objęty układem indemnizacyjnym.
Oskarżony zwrócił sądowi uwagę na zawarte w aktach dokumenty, z których wynika, że Martin był Polakiem. To między innymi przedwojenny akt notarialny podpisany przez notariusza, w którym stwierdza on między inny: "że stawił się przed nim znany mu osobiście Jan Henryk Holger trzech imion Martin, obywatel polski".
- Zwracam uwagę, że przed wojną dokumenty notariuszy pełniły rolę dokumentów urzędowych. Notariusze przed wojną cieszyli się estymą i zaufaniem - ocenił Rudnicki.
Następnie szczegółowo opisał duńskie ustawodawstwo z XIX i XX wieku, z którego wynikało, że Martin nie mógł być obywatelem duńskim, ponieważ nie urodził się w Danii. W Polsce urodzili się też jego rodzice.
Zdaniem Rudnickiego prokuratura uznała go za Duńczyka, ponieważ podczas podpisywania aktu notarialnego dotyczącego nieruchomości przy Chmielnej w 1942 roku, Martin posługiwał się duńskim paszportem. To, według oskarżonego, nie świadczy o tym, że był Duńczykiem.
Ciąg dalszy jeszcze w grudniu
- Mam przed sobą fotokopię paszportu Wojciecha Korfantego, którym Wojciech Korfanty, wielki Polak i patriota posługiwał się w czasach konspiracyjnych. Jest to paszport francuski, wydany w 1939 roku chyba przez członka mafii reprywatyzacyjnej - stwierdził Jakub Rudnicki. I podsumował: - Jak sam sąd widzi, ferowanie nie popartych niczym, żadnymi dowodami, tez i przemyśleń prowadzi, niestety, do żałosnych konkluzji.
Ciąg dalszy procesu i wyjaśnień Jakuba Rudnickiego jeszcze w grudniu.
Źródło: tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24