Od Złotej Kaczki do kebaba z psa, czyli po co nam miejskie legendy

Marcin Napiórkowski o pochodzeniu legend miejskich
Źródło: Lech Marcinczak/tvnwarszawa.pl

Dlaczego warszawiakom nerki wycinają w Jankach, a mieszkańcom USA - w Disneylandzie? Do czego potrzebny jest Czarny Roman i dlaczego komuniści kradli ciała Powstańców?

To nie może być prawda! - to pierwsza reakcja. Potem przychodzi wahanie - w końcu historię opowiada znajomy, albo i bliski. Na końcu pojawia się trwoga, bo może jednak to rzeczywiście się zdarzyło?

O krążących po mieście opowieściach rozmawiamy z Marcinem Napiórkowskim, badaczem współczesnych mitów.

Marcin Chłopaś: Jaką trasą jeździła warszawska czarna Wołga?

Marcin Napiórkowski: Jeździła po całej Polsce i jest przykładem, że legendy miejskie nie dotyczą wyłącznie miast. Czarną Wołgę można było spotkać na mazurskiej wsi, gdzie pewnie miała dodatkowe, poniemieckie konotacje, i we Wrocławiu, i w Warszawie. Gdyby jej się dobrze przyjrzeć i poczytać o jej innych odpowiednikach typu "mroczne karetki", to również poza granicami.

Czyli nie ma żadnych legend przypisanych do konkretnego miasta?

Ano są, też. Ale jeśli mamy być bardzo precyzyjni, to trzeba mówić o kilku nakładających się gatunkach. Mamy legendy w ścisłym tego słowa znaczeniu, jak Syrenka Warszawska, albo Złota Kaczka – te są bardzo silnie związane z konkretnym miejscem i w Warszawie są zupełnie inne niż w Krakowie.

Z kolei "legendy miejskie" nazywają się tak, dlatego że przynależą do folkloru miejskiego, ale nie w sensie konkretnego miejsca, tylko w odróżnieniu od folkloru kojarzonego z wsią - opowieściami pasterzy przy ognisku, śpiewów babć po majowym. I te legendy często nie mają terytorialności, wręcz przeciwnie - doskonale adaptują się do różnych miejsc. Te same opowieści możemy znaleźć i w Warszawie, i w Krakowie. choć czasem z drobnymi podmiankami.

Do tego mamy trzeci obszar, który te wątki eksploatuje, czyli popkulturę - powieści, filmy. Świetny przykład to "Córki dancingu". To film który nawiązuje trochę do folkloru miejskiego, legend miejskich okresu PRL, np. o tym że ktoś gdzieś zaginął w tajemniczych okolicznościach; i do legend w ścisłym tego słowa znaczeniu - do Syrenki Warszawskiej - i do baśni Andersena o Małej Syrence. To wszystko łącząc w nową, kulturową całość.

A jak różnią się te historie w różnych miastach?

Na przykład w Krakowie porywają i wycinają nerki w Galerii Krakowskiej. W Warszawie w Maximusie albo w Jankach. Nie słyszałem, żeby porywali w Złotych Tarasach. Tam mamy więc centrum, tutaj peryferie.

Dlaczego nie porywają w Złotych Tarasach, tylko w Maximusie? Może to zależy od tego, dla kogo ma być nerka?

Ciekawe spostrzeżenie. Moja teoria jest taka, że zaadoptowanie tych historii na polski grunt - bo to jest historia funkcjonująca też w wielu innych rejonach świata - wiąże się z czasem przybycia do Polski super-, hiper-, megamarketu. To był ten czas, kiedy na obrzeżach wielkich miast wyrastały gigantyczne przestrzenie handlowe. Pierwsze opowieści o porwaniach dla nerek dotyczyły sklepu w Jankach. Gdy powstawał, mieliśmy do czynienia z czymś nowym, co wyrasta w szczerym polu, jest jeszcze nieoswojone, kojarzy się z inwazją Zachodu, a jednocześnie wpisuje się w tęsknotę za tym Zachodem, za lepszym życiem. Przerażające rzeczy działy się więc w tym nieoswojonym miejscu.

Czyli nie jest to opowieść o warstwach społecznych?

Może być. W globalnym ujęciu tego mitu to bardzo wyraźne. W bardzo bogatych krajach te porwania na nerki zostają dokonane zwykle w miejscach rozrywki, często superluksusowych. W Ameryce na przykład w Disneylandzie i Las Vegas. To opowieść o ludziach, którzy są bogaci, szczęśliwi, idą się zabawić i spotyka ich kara.

Te same mity w Afryce czy Ameryce Łacińskiej są opowiadane w dokładnie odwrotną stronę. Tam porywacze organów grasują w najbiedniejszych fawelach. To się łączy z pojęciem wampiryzmu białych, którzy przyjeżdżają, wysysają zasoby, drenują. W Polsce jest to gdzieś pomiędzy. Opowieść o nerkach w Złotych Tarasach albo w Vitkacu miałaby taki posmak "bogatych dręczą wyrzuty sumienia". Wykształcenie się podobnej legendy miejskiej w Polsce oznaczałoby, że mamy już taką kulturę, że czujemy się winni za własne bogactwo. Ale skoro to się dzieje ciągle w tych podmiejskich centrach handlowych, to sytuujemy się w swojej wyobraźni niżej na drabinie bogactwa, czujemy się cały czas aspirujący. Nadal to nas okradają, a nie my żerujemy.

I co, nie da mi pan żadnej specyficznie warszawskiej legendy?

Dam, dam. Chociaż znawcy powiedzą pewnie "u nas jest coś podobnego". Ale jednak jest kilka legend, które mają charakterystyczny warszawski koloryt. Jest Czarny Roman. To człowiek-legenda, który spacerował często Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem. Ostatnio coś dawno go nie widziałem. On jest ciekawym przypadkiem tego, co badacze nazywają "świętym głupcem" - osoba często cierpiąca na schorzenia psychiczne, która w społeczności pełniła rolę pomiędzy prorokiem, błaznem a mędrcem. Czarny Roman był właśnie takim szaleńcem-mędrcem. A to kogoś spotkał i mu przepowiedział przyszłość, a to mówił, że na Warszawę spadnie meteor. Wielu studentów dociekało jego przeszłości i wychodziły zupełnie sprzeczne rzeczy - że był cinkciarzem, który stracił wszystko, że żona go zostawiła i postradał zmysły, że prowadzono na nim jakieś eksperymenty. Jest to niesamowicie ciekawa postać, przywołująca wiele domysłów, o której każdy lubi powiedzieć "a jak ja spotkałem czarnego Romana to…".

Jeszcze, jeszcze!

Opowieści o podziemiach. Właściwie w każdym mieście się pojawiają. Na przykład w Nowym Jorku są aligatory w systemie ścieków. Ale u nas jest wiele ciekawych konotacji, bo opowieści dotyczące podziemi Pałacu Kultury czy ukrytych tuneli metra bardzo wyraźnie odkrywają wątki nieprzepracowanych rzeczy z historii. W czasach PRL-u , zwłaszcza wczesnego, było poczucie nieufności wobec wszystkich potężnych działań podejmowanych przez władze, oczywiście z inspiracji Związku Radzieckiego. Te wszystkie opowieści o tunelach pod Pałacem, pod Domem Partii czy starsze opowieści o przejściach wokół Cytadeli pokazują, że mamy jakiś ośrodek obcej władzy, który ma szatańskie, diabelskie systemy podziemne służące do kontrolowania nas.

To pozwala na czyny bohaterskie w trudnych czasach.

Po wojnie pojawił się w miejskich opowieściach bardzo ciekawy wątek dotyczący porywania ciał Powstańców. Istniało poczucie, że władze instalującego się reżimu komunistycznego mają swój interes w tym, żeby było jak najmniej pochowanych imiennie akowców, a jak najwięcej bohaterów Armii Ludowej. Wobec tego miano masowo porywać ciała AK-owców i chować w grobach jako AL-owców. Starannie przeszukałem archiwa, które są dobre i dostępne, i nie udało mi się znaleźć śladu, że tego typu rozkaz był wydany i faktycznie taka praktyka istniała.

Natomiast udało mi się znaleźć mnóstwo informacji o tym, że ludzie pilnowali na zmianę, dyżurami, ciał, dopóki nie zjawi się komisja z komitetów ekshumacyjnych, z Polskiego Czerwonego Krzyża i śmierć zostanie dokładnie udokumentowana, bo faktycznie bano się, że coś takiego może się zdarzyć. W historiach rodzin, którym nie udało się odnaleźć krewnych poległych w Powstaniu Warszawskim, pojawiają się takie wyjaśnienia, że specjalnie, złośliwie został pochowany w anonimowym grobie, albo że pewnie leży podpisany jako żołnierz Armii Ludowej, który tak naprawdę nie istniał, bo komuniści chcieli udowodnić, że wielkie poparcie w stolicy mieli jeszcze przed Powstaniem.

Jak silna jest wiara w miejskie legendy?

Z wiarą w ogóle jest różnie. Jeśli wierzę w grawitację, to nigdy nie wyskoczę z okna na 5. piętrze licząc na to, że nie działa. Ale już to, że wierzę w Boga i w niejedzenie mięsa w piątek? Czasami w jakiś piątek zjem hot-doga i myślę sobie: kurczę, może nic się nie stanie.

Z legendami też jest tak, że deklaracja "wierzę" może oznaczać różny poziom. Widać to bardzo dobrze przy historyjkach przetwarzających w jakiś sposób społeczne lęki. Ja jestem wielkim fanem kulinarnych legend o tym wszystkim, co można zjeść "u Chińczyka", "u Turka" czy "u Araba". Z jednej strony mówimy o szczurach, gołębiach, psach a nawet czasami ludzkim mięsie, a z drugiej strony robimy to zajadając się egzotycznymi daniami. Wydaje się więc, że w to nie wierzymy. Ale jeśli zejdzie się na głębszy poziom, to za tym ukrywają się zupełnie rzeczywiste uprzedzenia, stereotypy, niechęć, czasem wręcz rasizm, co bije z dyskursu otaczającego dzisiaj kebaby w Warszawie.

Gdy przygotowywałem artykuł o budkach na placu Konstytucji bez trudu znalazłem człowieka, który rzekomo widział, jak Wietnamczycy łapią gołębie. Zastrzegał, że nie wie, czy chodziło o gotowanie, ale… Czy ludzie chętnie przypisują sobie udział w wydarzeniach, o których mówi miejska legenda?

Tutaj bardzo pomaga podejście do legend miejskich z punktu widzenia gatunków literackich. Kiedy widzimy sonet albo fraszkę, to niezależnie od tego czy jest o kwiatku, o słoneczku czy o miłości do dziewczyny, rozpoznajemy gatunek, bo wiemy, jakie on ma cechy. Ile wersów, krótki czy długi, jak się rymuje i tak dalej.

Legendy miejskie też mają pewne powtarzalne formuły. Jeżeli coś zaczyna się od słów "dawno, dawno temu", to jesteśmy przekonani, że mamy do czynienia z baśnią, czy jej pastiszem jak w przypadku "Shreka". Jeśli coś się zaczyna od "jednej mojej znajomej dziecko", to można być prawie pewnym, że będzie to pseudonaukowa teoria medyczna, albo legenda miejska. Bardzo często w tych opowieściach mamy wstęp typu: "widziałem na własne oczy" albo "opowiadała mi siostra, która widziała". To są formuły zastępujące to, co w tekście dziennikarskim jest uwiarygodnieniem, czyli na przykład: "policja podała". Zazwyczaj początek podobnej opowieści dla różnych miast jest taki sam, typu "znajoma mojej siostry spotkała…".

Jakie inne funkcje, oprócz oswajania lęków, może pełnić miejska legenda?

Budowanie tożsamości. To, że mamy Czarnego Romana, że go znamy, kojarzymy różne opowieści o nim, tworzy pewną wspólnotę, co staje się bardzo ważne dla - powiedzmy - nurtu sprzeciwu wobec obcych, przyjezdnych, pogardliwie nazywanych "słoikami". Co ciekawe, jest to świadomie wykorzystywane w różnych okresach, na przykład we wczesnym PRL, podczas budowania - z zupełnie nowego materiału - nowej tożsamości Warszawy po wojnie. Wtedy bardzo ważni byli Grzesiuk czy Wiech i wszystkie warszawskie opowieści, które też można nazwać legendami miejskimi. Jak się czyta o kierowcy karawanu z Targówka, który potrafił zaparkować przy stole w salonie, żeby napić się wódki, to wiadomo, że są to pół żartem wyolbrzymiane historie. Ale one mają tworzyć lokalną mitologię.

Głęboko.

Jest jeszcze głębszy poziom legend miejskich - nadawanie sensu światu i życiu, czyli pokazywanie, że na przykład za nasze nieszczęścia może odpowiadać jakiś wróg, że to nie my jesteśmy winni swoim porażkom, że wszystko da się prosto i jasno wyjaśnić ingerencją reptilian, komunistów, Żydów, masonów.

Czy legendy miejskie rozwijają się lub zmieniają w czasie?

Stanowczo. Na przykład w przypadku tych kulinarnych bardzo wyraźnie widać, że to co kiedyś opowiadano w Polsce o Żydach, Cyganach albo o góralach, później zaczęto opowiadać o innych grupach, którym przypisywano obcość. "Chińczycy", którzy nawiasem mówiąc naprawdę byli Wietnamczykami, są tu najlepszym przykładem. Gdy się pojawili w Polsce zaczęto mówić o tym, że porywają psy. Wcześniej dokładnie to samo twierdziło się o Cyganach i góralach. Śledząc legendy miejskie w długiej perspektywie można łatwo zobaczyć, jak te same wątki, gdy znikał stary "wróg", automatycznie przeklejano do nowych "wrogów", do nowego "obcego".

rozmawiał Marcin Chłopaś

Dr hab. Marcin Napiórkowski - kulturoznawca, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się badaniem współczesnych mitów i pamięcią kulturową. Opublikował książki "Mitologia współczesna", "Władza wyobraźni" i "Powstanie umarłych". Jest też autorem kilkudziesięciu artykułów naukowych i popularnonaukowych. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl.

Czytaj także: