Przeciekający dach, sypiące się tynki, pleśń na ścianach - tak wygląda jeden z dawnych budynków Monaru na Białołęce. Mieszka w nim 12 rodzin. Na remont pieniędzy nie mają, na pomoc dzielnicy liczyć nie mogą, bo budynek jest samowolą. A na mieszkania socjalne będą czekać po kilka lat. - Żyjemy tylko dzięki ludziom dobrej woli - mówią.
- Nie jest dobrze, dachy nam przeciekają, na korytarzu mokro. Ja mam grupę inwalidzką, jestem po chemii i radioterapii, bo mam nowotwór złośliwy. Prosiłam o pomoc, żeby szybciej dostać mieszkanie socjalne, bo tu nie ma warunków do mieszkania, szczególnie z dziećmi. Usłyszałam, że muszę poczekać jeszcze około dwóch lat, a czekam już od pięciu - mówi 50-letnia pani Grażyna Lange, mama 13-letnich bliźniaczek i dorosłego syna.
W budynku po dawnym domu rodzinnym "Bajka" przy Chlubnej mieszkają od siedmiu lat. - Żyjemy jak możemy, skromnie, ale się żyje. Jesteśmy tutaj jak rodzina, wspieramy się. Nie ma krzyków czy wyzwisk jak w innych ośrodkach - podkreśla.
W pokoju naprzeciwko mieszka jej imienniczka. Jest na emeryturze, wcześniej pracowała w Monarze. Jej wnuki mieszkają za granicą. Współlokatorów traktuje więc jak rodzinę.
- Trafiłam tutaj w 2004 roku, jeszcze jak był ośrodek pana Kotańskiego. W 2009 roku jak zaczęli rozwiązywać Monar, nie chcieliśmy, żeby nas rozwozić po innych ośrodkach, szczególnie osoby starsze i matki z dziećmi, dlatego zebraliśmy się w tym budynku i od tego czasu czekamy na mieszkania - opowiada Grażyna Wójcik.
Nie wystarczyło na opał
Takich historii można usłyszeć tutaj więcej. W dawnym ośrodku mieszkają zarówno całe rodziny, jak i kobiety z dziećmi czy osoby samotne. Większość żyje tu od lat, część pracuje dorywczo, inni żyją z rent i emerytur.
- Nie mamy z miasta nic, żadnej pomocy, bo według nich mieszkamy jak dzicy lokatorzy. Wodę i prąd mamy z Hydrobudowy, węgiel czy drzewo kupujemy. Co miesiąc opłacamy rachunki. Każdy daje, ile może. Przez ostatnie sześć lat dawaliśmy sobie radę, ale teraz mieszka nas tu coraz mniej, nie można już nikogo nowego przyjmować. Koszty mieszkania znacznie się więc zwiększyły. Radzimy sobie tylko dzięki ludziom dobrej woli - wyjaśnia pani Grażyna.
Na początku stycznia w internecie pojawił się dramatyczny apel o wsparcie dla mieszkańców, których nie stać już na zakup opału. - Zgłosili się ludzie, którzy przywieźli nam węgiel, chemię i żywność. Co jakiś czas ktoś przynosi też ubrania czy zabawki dla dzieci. Dzięki nim przetrwamy tę zimę, ale musimy wytrzymać tu jeszcze przynajmniej dwa lata - podkreśla Wójcik.
Władze dzielnicy szacują, że jeszcze przynajmniej tyle czasu upłynie, zanim dla rodzin znajdą się lokale socjalne. - Najważniejsza rzeczą jest dla nas teraz remont dachu, ale przekracza on nasze możliwości - dodaje. Jak wynika z informacji białołęckiego Ośrodka Pomocy Społecznej, w budynku mieszka obecnie 12 rodzin. W sumie to ponad 20 osób, w tym 14 dzieci, najmłodsze ma dwa lata. Na dzielnicowej liście oczekujących na nowe mieszkanie znajduje się sześć rodzin.
Lokatorzy bez umowy, budynek - samowola
- Nasz pracownik odwiedza rodziny przynajmniej raz w tygodniu. Dofinansowujemy obiady i wyjazdy wakacyjne dla dzieci. Dla dorosłych organizujemy kursy i szkolenia. Mogą oni także liczyć na pomoc psychologa czy asystenta rodziny. Ponadto jedna rodzina korzysta z pomocy w formie zasiłku stałego. Staramy się pomóc, jak możemy - wyjaśnia dyrektor ośrodka Katarzyna Mandes-Kanarek i zaznacza: - Do tej pory nasi pracownicy nie stwierdzili, że w budynku jest zimno. Mieszkańcy nie skarżyli się też, że brak im opału.
Jak jednak podkreśla, w remoncie budynku ośrodek ani dzielnica pomóc nie mogą. Wszystko przez skomplikowaną sytuację prawną. Rodziny zajmują bowiem nieruchomość bez żadnych umów, czyli nielegalnie. Dodatkowo, jak informuje dzielnica, budynek jest samowolą budowlaną przeznaczoną do rozbiórki. Władze dzielnicy i pracownicy opieki społecznej mają więc związane ręce.
- Teren pod budynkiem jest objęty roszczeniami spadkobierców byłych właścicieli. W związku z tym samorządowi nie wolno tam inwestować - tłumaczy Marzena Gawkowska, rzeczniczka Białołęki.
"Nikt nas stąd nie wyrzuci"
Tymczasem dyrektor OPS-u podkreśla, że urzędnicy starają się pomóc rodzinom na inny sposób - części złożono propozycję przeprowadzki do domu samotnej matki, kilkadziesiąt metrów dalej. - Te osoby nie były jednak zainteresowane. Najwyraźniej nie opowiadały im warunki. To specyficzne społeczność bardzo z sobą zżyte - zaznacza Katarzyna Mandes-Kanarek.
Propozycję przeprowadzki usłyszała m.in. pani Grażyna Lange. Dlaczego z niej nie skorzystała? - Warunkiem była przeprowadzka bez zwierząt. Mamy dwa psy, właściwie to zwierzaki moich córek. Ktoś powie, że psy się nie liczą, liczy się człowiek, ale ja mam je od maleńkiego, karmiłam je butelką i nie oddałabym ich teraz do schroniska. Poza tym jeżeli ktoś chciałby mnie odwiedzić, to jest tam tylko taki pokój widzeń, nikt nie może wejść do mieszkań lokatorów. To nie są warunki dla mnie. Ja nie jestem w zakładzie karnym i chcę żyć jak normalny człowiek - przekonuje kobieta. - My jesteśmy jak duża rodzina, zgraliśmy się. Będziemy tu tak długo aż dostaniemy mieszkania, nikt nas stąd nie wyrzuci - dodaje.
Justyna Koszewska, j.koszewska@tvn.pl