Wielu z nas z otwartymi ramionami przyjęło wczesne przyjście wiosny. Czy jednak lutowe i marcowe ciepło miało korzystny wpływ na przyrodę? Synoptyk tvnmeteo.pl Arleta Unton-Pyziołek zapytała o to ekspertów z Instytutu Ogrodnictwa w Skierniewicach oraz z Zakładu Pszczelnictwa w Puławach. W swoim blogu wyjaśnia tegoroczny paradoks klimatyczny i dobitnie pokazuje, jak coś, co wydawało się darem od losu, stało się przekleństwem.
"Sytuacja nie wygląda ciekawie", "obecne warunki są dla pszczół stresogenne", "wszystko, co właśnie zakwitło w moim ogrodzie poszło na straty..." - takie wypowiedzi słychać zarówno w maleńkim sklepiku na prowincji, jak i w szacownych placówkach naukowo-badawczych, które od lat zajmują się kondycją polskich sadów, ogrodów i owadów zapylających. Jak to możliwe, że kwiecień, który w świetle prognoz długoterminowych miał być "jak marzenie", okazał się koszmarem rolników, ogrodników i sadowników? Wydawałoby się, że wczesna wiosna w tym roku to zwycięski los na loterii dla całego sektora gospodarki związanego z uprawą owoców i warzyw. Ale fale ciepła od lutego okazały się przekleństwem i pokazały, jak wrażliwy wobec rozchwiania klimatu jest system kwitnienia drzew i krzewów owocowych ściśle powiązany z życiem owadów zapylających.
Warto przyjrzeć się temu fenomenowi, bo w całym szaleństwie otaczającego nas świata, z jego niepokojami i konfliktami, równocześnie rozgrywa się dramat w sadownictwie i ogrodnictwie, które przecież pracują na podstawę naszego żywienia i życia. Gdy 23 kwietnia wczesnym rankiem przyglądałam się temperaturze, mocno odchylonej od normy na minus w pasie od Syberii przez Polskę po Hiszpanię, zastanawiałam się, czy nasze sady idą na straty. W tym samym momencie temperatura na Śląsku spadła właśnie do -6, nawet -7 stopni Celsjusza, doszczętnie niszcząc uprawy rzepaku.
Z Hiszpanii do Norwegii
Trwające od połowy kwietnia ochłodzenie w Polsce kieruje myśli wielu z nas w kierunku drzew w sadzie. Kiedy w najzimniejszy weekend tegorocznego kwietnia przyglądałam się jabłoni, usłyszałam w moim ogrodzie między gałązkami berberysu niski i donośny dźwięk. To trzmiel, ubrany w gęste, rudożółte futro, uwijał się pośród drobniutkich kwiatów. Jak w tym niesprzyjającym owadom chłodzie dawał sobie radę ten wielki, najłagodniejszy z zapylaczy, o tak niskim poziomie agresji, że można wziąć go do ręki? Jak radzi sobie ta "ogrodowa pierdoła", jak ją z czułością nazywam, którą nieraz trzeba ratować z opresji i dla której co roku wysiewam rośliny miododajne?
Właśnie teraz, w już za długo ciągnącej się w Polsce fali chłodu, rozstrzyga się los owadów zapylających oraz upraw. W sobotnie popołudnie 20 kwietnia, gdy trzmiel szukał jedzenia, termometr w centrum Polski pokazywał tylko 7 stopni. Zieleń wybujała mocno, bo padający co rusz przelotny deszcz okazał się tej wiosny prawdziwym darem losu, i wydawałoby się, że ten rok dał wegetacji miesiąc wcześniej wielką szansę na rozwój i dobrobyt. Ale w radości z wczesnej wiosny umknął nam fakt, że w mocno powiązanym systemie ziemia-atmosfera-przyroda wszelkie zaburzenia i odchylenia od normy niosą skutki uboczne, choćby takie jak głód owadów zapylających i marne plony. Jak to możliwe?
W chłodny weekend 20-21 kwietnia odchylenie temperatury od średniej wartości wyniosło na przeważającym obszarze Polski od 5 do 10 stopni na minus. Tym samym w ciągu trzech tygodni kwietnia nastąpiło u nas oszałamiające rozchwianie termiczne, porównywalne w uproszczeniu do zmiany klimatu z hiszpańskiego na norweski. Analiza zmienności temperatury średniej dobowej choćby dla Warszawy uświadamia, że w ciągu trzech tygodni kwietnia pogoda z czerwcowej i lipcowej (1/2 oraz 8/9 kwietnia) "przeskoczyła" w marzec (od 17 kwietnia). Tym samym w momencie kształtowania się przyszłości sadów i ogrodów chłód podciął skrzydła roślinom i owadom zapylającym, bo w połowie kwietnia Polska znalazła się w szczycie kwitnienia drzew owocowych, takich jak czereśnie, wiśnie czy jabłonie. Jedynie dziko rosnące mirabelki oraz brzoskwinie i morele kwitły dużo wcześniej, gdy było sucho i ciepło. Teraz jednak w ogrodach panują "ciche dni" i tylko przez moment dostrzec można zapylacza szukającego nektaru.
Ogromny falstart
Wiele wskazuje na to, że w tym roku natura wezwała do przebudzenia rośliny i owady zbyt wcześnie i z ogromną siłą. Szczególnie dobrze było to widoczne, gdy na przełomie marca i kwietnia odnotowaliśmy w Polsce falę gorąca w związku z napływem powietrza zwrotnikowego znad Afryki Północnej. Fal ciepła tej wiosny było więcej, ale trzy tygodnie temu temperatura skoczyła tak mocno, że około południa odchylenie temperatury od norm z wielolecia wyniosło na wschodzie kraju od 10 do 15 stopni na plus. Temperatura wzrosła do 26-27 st. C w Małopolsce i na Podkarpaciu, w centrum kraju do 25 stopni. Tylko na Pomorzu było tak jak powinno, między 10 a 20 st. C. Średnia dobowa temperatura na południu, wschodzie i w centrum osiągnęła wartości typowe dla lata, ponad 15 stopni - w Lublinie, Łodzi i Krakowie było to około 18 st. C, a we Wrocławiu i w Białymstoku ponad 16 st. C. Tydzień później temperatura na Dolnym Śląsku wzrosła do blisko 30 stopni. W południe odchylenie temperatury na plus od normy wyniosło od 10 do 15 st. C w pasie od Sudetów po Mazury.
- Nie pamiętam takiej sytuacji - stwierdził ekspert Instytutu Ogrodnictwa w Skierniewicach, profesor Mirosław Sitarek. W wieloletniej pracy nie miał jeszcze do czynienia z przyspieszeniem wegetacji, podczas którego drzewa owocowe w centrum Polski zakwitłyby 20 dni wcześniej i to prawie wszystkie jednocześnie. W tym roku radykalnie przyspieszyły np. jabłonie, które kwiatami obsypują się zwykle na przełomie kwietnia i maja. Budzi niepokój to, że wysokie wartości wczesną wiosną nie tylko dały impuls do wcześniejszego kwitnienia wielu drzew owocowych, ale też w tym samym czasie. Doprowadziło to do zatarcia się granic między terminami kwitnienia różnych gatunków, zupełnie nietypowego i bardzo niebezpiecznego. I choć skutki obecnego ochłodzenia w Polsce widoczne będą wyraźnie za kilkanaście dni, to już dziś sytuacja budzi niepokój, zarówno z botanicznego punktu widzenia, jak również rozwoju rodzin pszczelich.
Oceny powagi sytuacji w polskich sadach i ogrodach pomaga dokonać doświadczenie i wiedza badaczy Zakładu Pszczelnictwa w Puławach (Instytutu Ogrodnictwa-PIB w Skierniewicach). Profesor Zbigniew Kołtowski zauważył, że w czasie masowego kwitnienia większości gatunków było dużo pożytku dla pszczół, więc silniejsze rodziny zaczęły odkładać trochę zapasu nektarowego w ulu. Jednak wcześniejsze zakwitanie roślin niekoniecznie było skorelowane z intensywnym rozwojem rodzin pszczelich. Te słabsze nie potrafiły nadrobić opóźnienia, ponieważ rozwój rodziny pszczelej nie zależy bezpośrednio od temperatury zewnętrznej. Wychowanie następnego pokolenia pszczół robotnic, od złożenia jaja do wygryzienia się owada dorosłego, zawsze trwa 21 dni. Oznacza to, że w okresie gwałtownego ocieplenia wiosennego i kwitnienia nie zawsze mieliśmy normalną liczebność pszczół robotnic na kwiatach. Tam, gdzie rodziny pszczele były silne, mogły skutecznie zapylić kwiaty wielu gatunków, które takiego zapylenia krzyżowego potrzebują, np. czereśnie, czy wiśnie i śliwy obcopylne.
Nagłe załamanie wiosny
Tymczasem w połowie miesiąca przyszło ochłodzenie. Cyrkulacja atmosfery zmieniła definitywnie kierunek napływu mas powietrza z południowego i zachodniego na północny. Od ponad tygodnia w nasz rejon Europy spływa zimne powietrze polarne lub arktyczne o cechach morskich. Masy te pochodzą z rejonu Grenlandii, północnego Atlantyku oraz Oceanu Arktycznego. W niedzielę, 21 kwietnia, od niemieckiego Szwarcwaldu, przez Las Czeski, po Wyżynę Śląską i Jurę Krakowsko-Częstochowską padał śnieg, a temperatura po południu wyniosła zaledwie 4 st. C w Krakowie, 6 st. C w Łodzi i Wrocławiu oraz 7 st. C w Białymstoku i Lublinie. Najchłodniej było w Bielsku-Białej, Jeleniej Górze i Elblągu, gdzie temperatura wzrosła do zaledwie 3 stopni.
Ochłodzenie w drugiej połowie kwietnia zahamowało rozwój roślin, które wstrzymały dalsze kwitnienie i produkcję nektaru. Profesor Zbigniew Kołtowski zauważył, że oznaczało to "przerwę w pożytku nektarowym i pyłkowym". Oznacza to, że pomimo braku masowych przymrozków pszczele rodziny kontynuowały swój rozwój w ulu, jednak robotnice nie miały możliwości wylecieć po pożytek, którego praktycznie nie było. Właśnie ten moment jest bardzo trudny dla rodzin pszczelich bez wystarczającej ilości zgromadzonego pokarmu, doprowadza on bowiem do silnego ograniczenia możliwości rozrodczych. Zapylacze nie mają szans wykorzystać obfitych wiosennych pożytków z sadów, ale także mniszka czy rzepaku ozimego. Z drugiej strony, jeśli podczas kwitnienia czereśni, śliw i wiśni nie było owadów na kwiatach, to należy spodziewać się niższych plonów owoców. Ta sytuacja dotyczy też gatunków roślin, które szczyt swojego kwitnienia będą miały podczas kolejnych fal chłodu, kiedy owady nie latają.
Profesor Dariusz Gerula z Instytutu Ogrodnictwa w Skierniewicach dodał, że powaga sytuacji zależy oczywiście od regionu kraju i kondycji rodzin pszczelich. Ochłodzenie podczas okresu, gdy roślinność kwitnie najobficiej, na pewno odbije się w zbiorach miodu - na wiosnę mogą być one nawet o 90 procent niższe. Kwietniowe rozchwianie pogodowe jest dla pszczół stresogenne, bo spowodowało brak synchronizacji pomiędzy ich rozwojem a dostępnością pokarmu węglowodanowego (nektar) i białkowego (pyłek kwiatowy), które owady przynoszą do swoich gniazd z zewnątrz. Tymczasem pogoda w ciągu ostatnich tygodni zmusza je do korzystania z wcześniej zgromadzonych zapasów.
Mikołaj Borański, specjalista od dzikich owadów zapylających, zwrócił dodatkowo uwagę, że brak synchronizacji między kwitnieniem i aktywnością pszczół doprowadzi miejscami do zmniejszenia populacji, szczególnie gatunków wczesnowiosennych. Istnieją jednak owady, które są "rozwiązaniem awaryjnym" w przyrodzie, jak określił je profesor Sitarek. To trzmiele, które w ostatni zimny weekend oblatywały kwiaty w ogrodach środkowej Polski. Trzmiele pracują przy niższej temperaturze niż pszczoły, dla których 10-12 st. C to absolutne minimum, by ruszyć się z ula. Tymczasem ostatnie dni były dla nich nie tylko zbyt chłodne, lecz i wietrzne, co pszczole miodnej bardzo przeszkadza.
Prognozy na kolejne tygodnie
Wiele zależy teraz od rozwoju sytuacji po przejściu fali ochłodzenia oraz od pogody w maju. Czy dzieła zniszczenia dopełnią "zimni ogrodnicy"? Profesor Sitarek zauważył, że ten naturalny czas przymrozków trwa zwykle 3 dni, po czym wracamy do normalności. Ma także regionalny zasięg i na ogół nie niszczy upraw w całym kraju. W tej chwili jednak ochłodzenie obejmuje cały kraj przez wiele dni. Sadownicy są zmęczeni trwającą drugi tydzień walką z chłodem. Polega ona na ogrzewaniu upraw i zamgławianiu sadów, by podnieść temperaturę choć o dziesiąte części stopnia Celsjusza. Każdy bowiem jej spadek poniżej 0 st. C na wysokości 2-4 metrów zakłóca proces zapylenia.
Badania laboratoryjne Instytutu Ogrodnictwa wykazały, że przy spadku temperatury do -2,1 stopnia przemarza tylko 10 procent kwiatów jabłoni, ale przy spadku do -3,1 st. ginie aż 90 procent kwiatów. Chłód przyczynia się ponadto do nadmiernego opadu zawiązków owoców. Dlatego tak ważną rolę odgrywać będą warunki meteorologiczne w Polsce. Wyliczenia modelu długoterminowego europejskiego centrum prognoz średnioterminowych ECMWF pokazują, że pierwszy tydzień maja może przynieść znaczne ocieplenie, widoczne w prognozowanym odchyleniu temperatury średniej od normy o nawet 3 do 5 stopni. Później temperatura ma się obniżyć, by w czasie od 6 do 12 maja zawierać się w normie. Jednak groźnie rysuje się na mapie zatoka chłodu nad Skandynawią, co oznacza, że losy zawiązek owoców, które przetrwały obecny chłód, jeszcze się ważą. A pytanie, ile będą kosztowały w tym roku czereśnie i wiśnie, pozostaje otwarte.
W prognozach widać ocieplenie
W trzeciej dekadzie kwietnia spadek temperatury nocami poniżej zera, miejscami do nawet -6 czy -9 stopni przy gruncie, oznacza, że uprawy szparagów czy szpinaku przemarzły. Ale nie tyle same przymrozki stanowią niebezpieczeństwo tej wiosny, ile chłód, długo utrzymujący się popołudniami. "Sytuacja nie wygląda ciekawie" - zauważyła profesor Małgorzata Bieńkowska, kierownik Zakładu Pszczelnictwa w Puławach. Brak możliwości wylotów pszczół z ula może w konsekwencji doprowadzić do tego, że będą głodne i słabe. Do tego temperatura utrzymująca się poniżej 10 stopni oznacza brak możliwości kiełkowania pyłku i powstania owocu. Oczywiście nie byłoby dobrze, gdyby wszystkie kwiaty zostały zapylone i przekształciły się w owoce. Ich nadmiar oznaczałby np. dla jabłoni masę lichego, drobnego potomstwa, które miałoby marne szanse na podbój świata. Satysfakcjonujące owocowanie to dla czereśni i wiśni około 30 procent, śliw - 25 procent, a najlepiej zaaklimatyzowanych w naszym klimacie jabłoni - zaledwie 3 procent.
Skala obecnego ochłodzenia w szczycie kwitnienia drzew owocowych pozwala już na wstępne szacunki szkód. Mogą być znaczne w przypadku drzew owoców pestkowych, takich jak wiśnie i czereśnie. Dla każdego sadu kluczowe jest jednak to, na jakim stanowisku został założony i co dalej z pogodą. Na szczęście w prognozach globalnego modelu meteorologicznego GFS 30 kwietnia rysuje się malowniczy klin ciepła, a temperatura na wysokości 1,5 km przekroczyć ma 10 st. C. Znad Afryki Północnej wyruszyć mają w naszą stronę ciepłe masy powietrza, które po dotarciu do Polski mają podnieść temperaturę przy ziemi do nawet 25 stopni. Fala ciepła pomoże z pewnością owadom zapylającym, ale strat w uprawach nie odrobimy.
Źródło: tvnmeteo.pl