- Maciej Zientarski, który 27 lutego uderzył w wiadukt na ulicy Puławskiej w momencie wypadku mógł jechać nawet 300 km/h - pisze stołeczna "Gazeta Wyborcza". Według policjantów, prędkość była tak duża, a uderzenie tak silne, że ferrari po prostu rozpadło się na kawałki.
Wstępne oceny wskazują, że samochód jechał grubo ponad 200 km/h, policjanci mówią nawet o prędkości bliskiej 300 km/h. - Według śladów hamowania, które zostawił samochód, można wyliczyć, że wytracił prędkość o przynajmniej 120 km na godz., a i tak uderzenie było tak silne, że ferrari dosłownie rozpadło się na kawałki - tłumaczy policjant z warszawskiej drogówki.
Inspektor Wojciech Pasieczny, zastępca naczelnika Wydziału Ruchu Drogowego stołecznej komendy nie chce komentować tych informacji. - Dokładną ekspertyzę wypadku przeprowadzą najlepsi specjaliści. Dopiero jej wyniki pomogą stwierdzić dokładnie, z jaką prędkością jechało sportowe auto - powiedział.
Dokładną ekspertyzę wypadku przeprowadzą najlepsi specjaliści. Dopiero jej wyniki pomogą stwierdzić dokładnie, z jaką prędkością jechało sportowe auto Dokładną ekspertyzę wypadku przeprowadzą najlepsi specjaliści. Dopiero jej wyniki pomogą stwierdzić dokładnie, z jaką prędkością jechało sportowe auto
W wypadku zginął dziennikarz motoryzacyjny "Super Expressu" Jarosław Zabiega, a jego bardziej znany kolega po fachu - Maciej Zientarski - w bardzo ciężkim, choć stabilnym stanie leży nieprzytomny w szpitalu. Nie ma już wątpliwości, kto z nich prowadził pojazd. Jeden ze świadków widział dziennikarza Macieja Zientarskiego za kierownicą na ostatnich światłach przed miejscem tragedii, przy skrzyżowaniu z Wałbrzyską. Inny świadek widział już w pędzącym przed wiaduktem aucie osobę w jasnej kurtce na siedzeniu pasażera. Taką właśnie miał na sobie Jarosław Zabiega, który zginął na miejscu.
Auto zostało zostawione Zientarskiemu na przechowanie przez znajomego, który kilka dni wcześniej kupił je za ponad 300 tys. zł. Istnieje podejrzenie, że samochód nie był jeszcze ubezpieczony.
Źródło: PAP, tvn24.pl