To historia niezwykła. Historia człowieka, który skazany jak tysiące innych na rozstrzelanie w katyńskim lesie, w ostatniej chwili został od śmierci ocalony. Przez Sowietów. Bo był im jeszcze potrzebny.
Por. rezerwy Stanisław Swianiewicz do transportu z kozielskiego obozu został wyznaczony 29 kwietnia.Od wielu już tygodni podobne transporty zabierały jego obozowych kolegów. Nikt nie wiedział dokąd i w jakim celu ich wywożono. Nikt nie przypuszczał, że na śmierć. Jedni żywili nadzieję, że to kolejny etap wędrówki po sowieckim imperium. Może Kołyma, może daleka północ? Niektórzy spekulowali, że to wywózka do okupowanej przez Niemców Polski. Inni łudzili się, że do krajów neutralnych.
Strzału w tył głowy nie spodziewał się nikt. Również Swianiewicz.
Kolor życia
Gdy mnie już oficjalnie wezwano do transportu wziąłem worek ze swoim nędznym dobytkiem i stawiłem się na wskazane miejsce. Przekazanie nowej eskorcie odbywało się w sposób poniekąd uroczysty. Przekazywano nie tylko osobę lecz również jej teczkę personalną. Rzeczą, która mnie w owym momencie uderzyła, chociaż nie mogłem jej sobie wówczas wytłumaczyć, był fakt, że moja teczka była innego koloru, niż teczki innych jeńców. prof. Stanisław Swieniewicz
W spisanych po wojnie wspomnieniach tak zapamiętał ten dzień: "Gdy mnie już oficjalnie wezwano do transportu wziąłem worek ze swoim nędznym dobytkiem i stawiłem się na wskazane miejsce. Przekazanie nowej eskorcie odbywało się w sposób poniekąd uroczysty. Przekazywano nie tylko osobę lecz również jej teczkę personalną. Rzeczą, która mnie w owym momencie uderzyła, chociaż nie mogłem jej sobie wówczas wytłumaczyć, był fakt, że moja teczka była innego koloru, niż teczki innych jeńców".
Odmienny kolor teczki, a ściślej rzecz biorąc - jej zawartość, miały Swianiewicza uratować.
Już nie "dobroduszni"
Tym, co dodatkowo uderzyło Swianiewicza były twarze enkawudzistów. Dotychczas spotykani strażnicy byli raczej "dobroduszni". Ci, którzy mieli czuwać nad transportem, mieli - jak pisze - "brutalne twarze".
Swianiewicza po brutalnej rewizji osobistej razem z innymi jeńcami zapakowano do wagonów więziennych, tzw. stołypinowskich, w których jedyne okienko znajdowało się tuż przy suficie zatłoczonego przedziału.
Pociąg jechał szybko w nieznanym kierunku. Przez okienko Swianiewicz zorientował się jednak, że minął Smoleńsk. Po kilkunastu kilometrach pociąg stanął.
Zapach wiosny i bagnety
Następne wydarzenia zmieniły jego życie. Jeszcze zanim rozładowano wagon, w przedziale zjawił się pułkownik NKWD i zabrał ze sobą Swianiewicza. Dlaczego oficer tak wysokiego stopnia sam fatygował się po szeregowego jeńca? Swianiewicza wyprowadzono z transportu. "Gdyśmy wyszli na zewnątrz uderzyły mnie zapachy wiosny wiejące od okolicznych pól i lasów, chociaż jeszcze gdzieniegdzie leżały płachty śniegu. Był śliczny, wiosenny poranek" - wspomina.
Znalazł się w innym, pustym, wagonie więziennym. Był w nim tylko on i pilnujący go strażnik. Przez okienko pod sufitem mógł teraz obserwować los swoich kolegów. Na pustym placu przed transportem stał gęsty kordon enkawudzistów z nasadzonymi na karabiny bagnetami. Dotąd widok bagnetu był rzadkością. Sytuacja musiała być wyjątkowa - oceniał odseparowany więzień.
"Auto ruszyło. Przeżegnałem się"
Zacząłem się cicho modlić. Przed oczyma wyobraźni zamajaczył trójkąt Ostrej Bramy. Po jakiejś pół godzinie auto stanęło. Skrzypnęły ciężkie zawiasy otwieranej bramy. Wjechaliśmy w jakieś podwórze. Zaczął się zupełnie nowy okres moich dziejów wojennych. prof. Stanisław Swianiewicz
Do kolejnych wagonów podjeżdżał zwykły cywilny autobus z zamazanymi wapnem oknami. Do autobusu wprost z wagonów ładowano jeńców. Pilnujący ich enkawudziści też mieli bagnety. Gdy autobus był już pełen, odjeżdżał. Po pół godzinie wracał, a załadunek się powtarzał. "Powstawało pytanie, jaki był sens używania tej skomplikowanej transportowej procedury, zamiast zarządzenia pieszego marszu, jak to bywało przy poprzednich transportach?"
Na obserwacji odjeżdżających autobusów Swianiewicz spędził kilka godzin, zanim i jego zabrano. Nie do autobusu jednak, ale do wielkiej czarnej więźniarki. "Po chwili auto ruszyło. Przeżegnałem się". Dokąd go wieziono nie wiedział.
Nie mógł też wiedzieć, że oddala się od miejsca kaźni, której właśnie uniknął.
"Zacząłem się cicho modlić. Przed oczyma wyobraźni zamajaczył trójkąt Ostrej Bramy. Po jakiejś pół godzinie auto stanęło. Skrzypnęły ciężkie zawiasy otwieranej bramy. Wjechaliśmy w jakieś podwórze. Zaczął się zupełnie nowy okres moich dziejów wojennych". Spod Katynia Swianiewicz trafił do smoleńskiego więzienia. Stamtąd po kilku dniach trafił na moskiewską Łubiankę.
Wiedza warta życie
Co go uratowało? Dlaczego Sowieci nie wydali na niego wyroku śmierci, jak na tysiące jego kolegów z Kozielska?
Odpowiedź tkwi w przedwojennej karierze Swianiewicza, profesora Uniwersytetu Wileńskiego a co ważniejsze, pracownika Instytutu Europy Wschodniej w Wilnie, który zajmował się czymś, co w późniejszych czasach nazwano sowietologią.
Dla Sowietów największą wartość miało jednak to, że w ramach swojej pracy w Instytucie zajmował się gospodarką i ekonomią hitlerowskich Niemiec. Sojusznikom Hitlera w owym czasie zależało na dokładnej informacji, a Swianiewicz, który swobodnie po Niemczech podróżował, był dla nich potencjalnym jej źródłem.
W więzieniu kazano mu pisać wszystko co wiedział o gospodarce Niemiec, więc Swianiewicz pisał streszczenia swoich książek. Gdy okazał się zbędny, uznano go za przedwojennego szpiega i jako więźnia politycznego osadzono w łagrze. Z szeregu łagierników w Republice Komi wyrwano go dopiero w lipcu 1942 r., po usilnych staraniach ambasadora Stanisława Kota.
Gdy w końcu znalazł się pod opieką władz polskich, jeszcze wtedy nikt nie przypuszczał, że Swianiewicz jest jedynym zawróconym spod Katynia.
Po wojnie Swianiewicz został na Zachodzie, gdzie zajął się pracą naukową.
Do Polski wrócił tylko raz w 1990 r. Zmarł siedem lat później w Londynie w wieku 98 lat.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: z okładki książki "Dzieciństwo i młodość" S. Swianiewicza (1996) oraz ze zbiorów Muzeum Katyńskiego