Węzeł gazowy w jednej z podstołecznych miejscowości przez wiele miesięcy był otwarty i każdy mógł do niego wejść. Gdyby wdarli się tam złodzieje złomu, albo bezdomni rozpalili ognisko, to tragedia byłaby blisko. Sprawą zajęto się dopiero po interwencji reportera "Prosto z Polski".
Po wejściu do otwartej dla każdego stacji redukcyjnej na detektorze mierzącym stężenie gazu w powietrzu brakuje skali. Według pana Mariana Niewczasa, konserwatora instalacji gazowych z 15-letnim doświadczeniem niebezpieczeństwo dosłownie wisi w powietrzu. - To jest wszystko pod gazem, bo czuć. I detektor pokazuje ogromne stężenie gazu. Jakby się weszło tu z jakimkolwiek ogniem, czy iskrą, to mogłoby być wielkie "bum" - mówi ekspert.
A w stacji nie ma ogrodzenia, a drzwi otwiera wiatr. Obok są za to domy, ruchliwa droga wojewódzka i przystanek autobusowy, którego pasażerom zdarza się korzystać ze stacji jak z toalety.
(Nie)odpowiedzialni
Pogotowie gazowe, wezwane na miejsce nie ukrywa, że miejsce stwarza niebezpieczeństwo. Problemu zdaje się nie dostrzegać dyrekcja Mazowieckiej Spółki Gazownictwa. - Cały czas monitorujemy sytuację i oczywiście wymieniamy te kłódki. Montujemy nowe furtki - tłumaczy się Wojciech Kietliński z MSG. Pytany, dlaczego w tych działaniach pominięto tę konkretną stację, odpowiada, że "w okolicy jest duży wandalizm, a stacja jest rozkradana".
Okazuje się, że stacja docelowo ma być zlikwidowana. Problem w tym, że leży na prywatnym terenie, przez co procedury i spory z właścicielem ziemi ciągną się w nieskończoność. Ale jak zapewnia dyrektor w tej chwili stacja nie stwarza żadnego zagrożenia.
Dopytywany, kto jest odpowiedzialny za niezabezpieczenie stacji, odpowiada: - Musiałbym się zastanowić i zasięgnąć rady prawników.
Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24