Miała być "szeryfem w spódnicy" i tajną bronią Donalda Tuska w walce z korupcją. Julia Pitera chyba jednak nie sprostała oczekiwaniom premiera, bo ten zapowiedział likwidację jej stanowiska. Opozycyjni politycy tłumaczą tymczasem, że 4 lata jej pracy zakończyły się kompletnym fiaskiem.
Julia Pitera oddała się do dyspozycji premiera twierdzi, że czeka na jego odpowiedź dotyczącą jej przyszłości w rządzie. Wiele wskazuje na to, że kolejnych 4 lat w swoim gabinecie pełnomocnika ds. korupcji nie spędzi, bo kierowana przez nią grupa ludzi niczego właściwie od 2007 roku nie wykryła.
Pani od korespondencji
Opozycyjni politycy podsumowują 4 lata pracy Julii Pitery jako "odbieranie korespondencji". - Pani Pitera była tylko skrzynką pocztową do przekazywania korespondencji do innych instytucji - mówi Beata Kempa z Solidarnej Polski. - To było jedyne, co mogła robić - wtóruje jej Ryszard Kalisz z SLD.
Posłanki PO nie oszczędzał też w swojej książce Janusz Palikot, który stwierdził, że jej powołanie było zabiegiem marketingowym mającym pokazać wyborcom, że Platformie zależy na walce z korupcją - i tylko tym.
4 lata, 2 miliony, 0 sukcesów
Rzeczywiście Julia Pitera żadnej wielkiej sprawy w ciągu 4 lat nie rozwiązała, a miała kilka ważnych, a czasem trudnych do "przełknięcia" nawet dla samego premiera "wpadek", jak ta dotycząca listu wysłanego przez mężczyznę, który potem podpalił się pod kancelarią Donalda Tuska. Biuro Pitery list od mężczyzny dostało, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy pamiętają też słynnego dorsza kupionego za 8,16 zł służbową kartą przez jednego z posłów PiS, którego Julia Pitera potępiła.
Piterze nie udało się też doprowadzić do powstania ustawy antykorupcyjnej, choć niektórzy twierdzą, że ta powstała, ale była tak radykalna, że została zbojkotowana przez sam rząd.
W efekcie 4 lata pracy pani minister i 6 osób zatrudnionych w jej sekretariacie kosztowały podatników 2 mln złotych, a wymiernych korzyści nie przyniosły.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24