400 godzin nauki języka angielskiego z lektorem zafundował sobie od nowego roku premier Donald Tusk. A wszystko po to, by na europejskich, a może i światowych salonach móc rozmawiać ze wszystkimi o wszystkim. A złośliwi pytają czemu zaczął dopiero po polskiej prezydencji. Czyżby marzyła mu się europejska kariera?
- To musztarda po obiedzie - mówi europoseł PiS, Jacek Kurski. Po czym dodaje: - Chyba, że prezydencja miała mu posłużyć do załatwienia sobie jakiejś fuchy w Komisji Europejskiej, czy w innych strukturach europejskich, ale trudno byłoby wtedy uciec od wrażenia, że wykorzystał prezydencję do podlicytowania swojej kariery.
Z pewnością polska prezydencja pomogła karierze premiera. Miał okazję, by język w praktyce podszkolić. Tak jak poseł Antoni Mężydło. - Czy we Francji czy w Brukseli, podobno się zauważa, że trochę podszlifowałem język - przyznaje.
"Podobnie jak z łodzią"
Czyżby kadra premiera pozazdrościła posłom i dlatego sama ogłosiła przetarg na lekcje francuskiego i angielskiego? Na lekcje pójdzie 10 ministrów i 35 dyrektorów. Jak poinformowało reporterów programu "Polska i Świat" Centrum Informacyjne Rządu, całkowity koszt ma wynieść nieco ponad 150 tys. złotych. - Widocznie zorientowali się, że jeszcze trochę tej angielszczyzny należy podszlifować, mimo że pewnie już dobrze ją znają - ocenia Mężydło.
Były premier Leszek Miller, który na nauki latał do Londynu, zauważa natomiast, że "nie używając języka cofa się". - Podobnie jak z łodzią, którą się wiosłuje pod prąd. Jak tylko przestaje się wiosłować, natychmiast spływa sie z prądem - mówi.
Jeśli Donald Tusk chce płynąć w kierunku Komisji Europejskiej, angielski może nie wystarczyć. Ambicje europejskich stolic sprawiają, że podobno warunkiem koniecznym jest biegły francuski.
Źródło: tvn24