Dramatyczny finał oszczędności w służbie zdrowia. Konkretnie w Połczynie-Zdroju, gdzie pacjentka z wylewem krwi do mózgu zmarła nie doczekawszy karetki pogotowia. Karetka co prawda była, nie było jednak ratowników, którzy z powodu oszczędności - wzorem ochotniczej straży pożarnej - czekali w domu na wezwanie do pracy.
- Mojej mamie już nikt życia nie zwróci, ale może moje działanie pomoże, może inni tego nie doświadczą i zmieni się coś w tym szpitalu - mówi Wacław Gola, syn zmarłej. Zamierza walczyć, bo jego matka wymagała pilnego transportu do innego szpitala, a jak twierdzi pan Gola, miała czekać blisko 1,5 godziny.
Gdy 75-letnia kobieta trafiła do szpitala w Połczynie Zdroju, zajął się nią lekarz z oddziału wewnętrznego. W diagnozowaniu brał udział także chirurg. Doszli do wniosku, że pacjentka zdradza objawy udaru mózgu. - Zasugerowałem, żeby zrezygnować już z diagnostyki, tylko jak najszybciej zorganizować transport do wyższego ośrodka, na neurologię - mówił w rozmowie z reporterem programu "Blisko ludzi" TTV Tomasz Grzelec, chirurg ze szpitala w Połczynie Zdroju.
W Połczynie Zdroju neurologii nie ma. Nie było też szans na pilny transport, bo w tym szpitalu wieczorem nie ma żadnej załogi szpitalnego ambulansu. Ratownicy, jak strażacy z ochotniczej straży pożarnej, dyżurują pod telefonem. Cenny czas płynął więc w oczekiwaniu na ich przyjazd do pracy.
"Pierwszy ratownik po 50 minutach, drugi po grubo godzinie"
- Tu działa stres, adrenalina, zdenerwowanie. Ale jesteśmy bezsilni, musimy czekać - opowiadał syn zmarłej Wacław Gola. Tłumaczył, że on sam wtedy nie był w stanie ani prowadzić auta, ani zajmować się mamą. Był zbyt zdenerwowany. A presja była ogromna, bo on sam jest ratownikiem i kierowcą karetki, która stała i czekała na obsadę. Pan Wacław Gola był wtedy po dyżurze. Jak tłumaczy, nie miał prawa działać.
- Przyjechał mój brat, siostra i bratowa w chwili, gdy jeszcze ratowników nie było. Brat, zdenerwowany tak długim oczekiwaniem, zadzwonił na komisariat policji powiadamiając, że coś się dzieje niedobrego, że nie ma ratowników do obsady karetki - mówił Wacław Gola. Pierwszy ratownik, zdaniem Wacława Goli, przyjechał na miejsce po 50 minutach od wezwania. Jego koleżanka, grubo po ponad godzinie. Dopiero wtedy mieli ruszyć do oddalonego o około 60 km szpitala w Koszalinie.
Dyrekcja szpitala: stawili się w odpowiednim czasie
Innego zdania jest dyrektor szpitala w Połczynie Zdroju. - Informacje, które otrzymałem w postaci kart wyjazdowych, relacji ratowników, określają terminy które są jak najbardziej prawidłowe. I tutaj nie widzę w systemie pracy, patrząc na te dane które otrzymałem, żadnych błędów - mówił dyrektor Adam Bielicki. Jak twierdzi, czas w jakim stawili się ratownicy, oscylował w okolicach 40 minut od wezwania.
Dyrektor powołuje się na dokumenty wypełniane przez ratowników, choć te są delikatnie mówiąc nierzetelne. - Pan ratownik napisał np, że wyjechał z chorą kwadrans po 22. Tymczasem jego koleżanka, zgodnie z prawdą, oznajmiła w swojej karcie, że o tej porze dostała telefon z wezwaniem do pracy - mówił reporter programu "Blisko ludzi" TTV.
Ratownicy wzywani z domów? "Takie rozwiązanie przyjęliśmy"
Dyrektor pytany o to, dlaczego w szpitalu funkcjonuje taki system, że ratownicy medyczni, obsada karetki, są wzywani z domów, stwierdził: - Dlatego, że takie rozwiązanie przyjęliśmy jako najbardziej optymalne przy naszych możliwościach. Jak dodał, umożliwiają to przepisy prawa. - W tym jest również optymalizacja kosztów - powiedział dyrektor Adam Bielicki. Ten system jest tak urządzony, że ratowniczka, która dyżurowała pod telefonem, gdy pomocy potrzebowała matka Wacława Goli, mieszka ponad 40 km od Połczyna Zdroju. - Gdyby ratownicy byli na miejscu, mama by dotarła do Koszalina na oddział w ciągu 45-50 minut. Na pewno byłoby dużo czasu, żeby mamie pomóc - mówi Wacław Gola. Sprawę zwłoki w transporcie 75-letniej kobiety, która zamarła w szpitalu w Koszalinie, na wniosek jej syna badają policja i prokuratura.
Autor: kde/tr / Źródło: Blisko Ludzi, TTV
Źródło zdjęcia głównego: Blisko Ludzi, TTV