- Przed niektórymi pogrzebami ofiar (katastrofy smoleńskiej - red.) dostawaliśmy z PiS sygnały, że nie życzą sobie, aby uczestniczyli w nich przedstawiciele PO - powiedział "Newsweekowi" Paweł Graś. Rzecznik rządu przyznaje, że chodziło m.in. o Stefana Niesiołowskiego.
Pół roku po katastrofie rzecznik rządu w rozmowie z tygodniem wspomina, w jaki sposób dowiedział się o tragedii.
- Około 9. zadzwonił premier i powiedział, że coś się stało z samolotem prezydenta. Na początku w to nie uwierzyłem. Pomyślałem nawet, że postanowił zepsuć mi weekend. Zacząłem wydzwaniać do BOR. Potwierdziło się, że dzieje się coś niedobrego. (...) Po kilku minutach ponownie dzwoni premier i mówi: "Wracaj do Warszawy, oni wszyscy nie żyją". W ogóle to do mnie nie dotarło. Miałem wrażenie, że to rzeczywistość równoległa - opowiada
"Zaczęliśmy odnosić wrażenie, że będzie z tego wojna"
Graś podkreśla, że rządowa delegacja, która w dniu katastrofy z lotniska w Witebsku jechała do Smoleńska, nie zdawała sobie sprawy, że konwój PiS jest spowalniany.
- Dowiedziałem się o tym dopiero na miejscu. Podróż do Smoleńska to nie był moment, aby zajmować się problemami delegacji PiS. Pan premier zrobił wszystko, by Jarosławowi Kaczyńskiem umożliwić dotarcie na miejsce tragedii, ale oferta wspólnego lotu została odrzucona.
Rzecznik rządu przyznaje, po katastrofie smoleńskiej, "polityka zaczęła się bardzo szybko". - Przed niektórymi pogrzebami ofiar dostawaliśmy z PiS sygnały, że nie życzą sobie, aby uczestniczyli w nich przedstawiciele PO. Te zastrzeżenia nie dotyczyły premiera, tylko innych osób - mówi i dodaje, że chodziło m.in. o Stefana Niesiołowskiego.
- Już wtedy zaczęliśmy odnosić wrażenie, że będzie z tego wojna. Koncentrowaliśmy się na pomocy rodzinom. (...) Wykonywaliśmy olbrzymią logistycznie pracę, a ktoś już wówczas próbował robić politykę na tej tragedii - podkreśla.
Źródło: Newsweek