"Przeklinam ciebie i twój pomiot brudasie, obyś zdychał w bólu. Oby nic nie przyniosło ci ukojenia" - smsy takiej treści dostaje Andrzej Kaniecki. Dlaczego? Od 14 lat sam walczy o wymierzenie sprawiedliwości lekarzowi i pielęgniarzowi, którzy pijani przyjechali ratować jego syna. Dowody na to ktoś starannie zatuszował.
Do wypadku doszło w nocy 1 listopada 1997 roku na drodze pomiędzy Toruniem a Bydgoszczą. Jadący na siedzeniu pasażera Dawid Kaniecki miał wówczas 19 lat.
Ratowanie
Na miejsce przyjeżdża pogotowie. Zarówno lekarz Dariusz Z. jak i pielęgniarz Leszek S. są pijani. Wykonane później badanie alkomatem wskazuje, że pierwszy z nich ma ponad 2 promile alkoholu we krwi, drugi co najmniej promil.
Akcja ratunkowa wygląda dziwnie. "Ty, doktorek, chodź. Tamtemu już nic nie pomoże, chodź - tego trzeba ratować" - tak według świadków działała ta para. Do tego wyczuwalna woń alkoholu i nieporadne ruchy. Po 14 latach śledztwa prowadzonego na własną rękę ojciec zmarłego Andrzej Kaniecki zna ich zeznania na pamięć.
Karetka zabrała z miejsca wypadku lżej rannego kierowcę. Lekarz stwierdził zgon Dawida Kanieckiego. Ale gdy ambulans zniknął, jeden ze strażaków zauważył, że Dawid się rusza. Na miejsce przyjechała druga karetka. Niestety, było już za późno.
Tuszowanie
Ani lekarz, ani pielęgniarz nie odpowiedzą jednak za to, że pijani przyjechali ratować życie. Za Dariusza Z. na policji podaje się Jarosław C., drugi lekarz, który przyjechał na miejsce wypadku. Przychodzi z jego dowodem i oddaje krew. Wynik? 0 promili. Później sąd skazał go za to na karę trzech tysięcy złotych grzywny.
W tym czasie Dariusz Z. ukrywał się w stacji pogotowia ratunkowego. Za to, że pijany pojechał na akcję, nie poniósł konsekwencji karnych. Jego postępowanie zostało uznane za wykroczenie, a postępowanie zostało umorzone z powodu przedawnienia.
Badania alkomatem pielęgniarza Leszka S. kilka godzin po wypadku wykazały 0,86 promila alkoholu w organizmie. Jednak badania krwi wykonuje jego koleżanka. Tak przeprowadzone badanie wykazuje 0 promili. Później badania nie można było zweryfikować - próbka krwi została zniszczona. Policja umorzyła sprawę.
Dziwne też wydaje się zachowanie biegłego patologa. Jak twierdzi Andrzej Kaniecki, dzień po wypadku przyszedł on do prosektorium. - On to potwierdził. Pojawił się prywatnie, sam od siebie - tak się przynajmniej tłumaczy, - bo mu się nudziło w domu. Ludzie szli na groby, a jemu się nudziło w domu i on poszedł sobie do prosektorium. Ja zadałem pytanie w sądzie "po co?", a on odpowiedział "bo chciałem troszeczkę posprzątać przy zwłokach" - relacjonuje.
Śledztwo
Andrzej Kaniecki nie pogodził się. Podąża krok w krok za lekarzem Dariuszem Z. i za każdym razem informuje nowego pracodawcę o wydarzeniach z przeszłości.
Sądy i prokuratura zamknęły sprawę. Nic się w niej już nie zmieni, ale jego prywatne śledztwo wciąż trwa. I choć dostaje różnego rodzaju pogróżki i ostrzeżenia, wciąż wypełnia swoje zadanie. Dlaczego? - Bo ja cały czas zastanawiam się, czy Dawid mógł żyć - mówi.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24