Odjechaliśmy nieco od cywilizacji, od Wal-Martów i fast foodów - zanurzyliśmy się w leśnej głuszy Appalachów. Tutejszy park narodowy z parkiem Tatrzańskim łączy jedno. Opłata za wjazd.
Drobna poprawka - u nas płaci się za wejście, tu - za wjazd samochodem. No ale nadchodzi chwila, gdy auto zostawia się na parkingu - i ciach! Na szlak. Tu też trochę podobnie jak u nas. Szlaki od najprostszych, obliczonych na godzinkę spaceru, po takie zakładające kilkudniowe wyprawy. I na szlaku - to też jak u nas - ludzie się pozdrawiają. I na tym rzeczywiście koniec podobieństw.
W amerykańskich parkach (z czym spotkałem się też wcześniej w Kalifornii i Arizonie) działają sprawne centra turystyczne, gdzie strażnicy nie zajmują się tylko sprawdzaniem, czy ktoś nie łazi na skuśkę po rezerwacie, ale prowadzą też darmowe wycieczki krajoznawcze, opowiadają o atrakcjach parku, jego historii i cudach natury. Przy wjeździe turysta dostaje komplet użytecznych mapek i gazetkę opisującą lokalne atrakcje. I wszędzie informują, że strażnicy parku są po to, aby odpowiadać na wszystkie pytania gości i służyć pomocą. No po prostu niesamowite.
Wieczorem znaleźliśmy jeszcze jedno podobieństwo do Polski. W porze kolacji ustawiła się gigantyczna kolejka do stołówki w schronisku.