Nieszczęście człowieka polega na tym, że nie może spędzić życia zamknięty sam w pokoju – twierdził Blaise Pascal, co przypomina w sobotnim „Dzienniku” Michel Houellebecq. I rzeczywiście, jeśli przyjąć, że nasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innych, albo, że nic tak nie przeszkadza w osiąganiu duchowego spokoju, jak „wchodzenie nam na głowę” przez drugiego człowieka - to potrzeba pustelni, czy wyspy, wydaje się oczywista.
Dla chrześcijanina trochę to niepokojące, bo jeśli istotą chrześcijaństwa jest miłość bliźniego, to gdzież jest ta miłość, gdy izolujemy się od bliźnich? Kochać bliźniego, ale tylko z daleka, jest tyleż pięknie, co obłudnie. Choć z drugiej strony, nie wszystkich da się lubić…
Ale zaraz, zaraz… zapomnieliśmy o Bogu. Istotą chrześcijaństwa jest miłość Boga i bliźniego. I wiele osób przeżywa to tak, że obecność bliźniego przeszkadza w mistycznym uniesieniu, określanym nawet jako spotkanie z Bogiem, czyli w czymś bardzo, bardzo intymnym.
Inni potrzebują choćby chwili wytchnienia, siadają gdzieś na górskim szczycie, czy pustej, wietrznej plaży i patrzą w dal… Albo po prostu zapalają papierosa (ja nie palę), wyciągają się w fotelu i zagłębiają w książkę, popijając kawę…
W końcu Jezus też, zanim zaczął swą publiczną działalność, najpierw poszedł na pustynię. Ale wrócił! Co więcej, to właśnie na pustyni kusił go szatan. I to jest kolejne spostrzeżenie. Wielu chrześcijańskich mistyków w izolacji od zwykłego życia przeżywało największe duchowe katusze. Walczyli z demonami własnego wnętrza, które wychodzą i rosną zwłaszcza w samotności.