Roman Giertych dokonał rzeczy niemożliwej. Stawiam śmiałą tezę, że jest pierwszym w dziejach Polski ministrem edukacji, którego nazwisko znają wszyscy uczniowie – od szkoły podstawowej po uniwersytet trzeciego wieku.
Nawet minister Handke, choć wprowadzał wielką AWS-owską reformę oświaty, o takiej – mówiąc językiem reklamy – "rozpoznawalności" mógł tylko pomarzyć. Najbliższy tej sławy był Dżej Dżej Wiatr, ale jego nazwisko dziś już pamiętają chyba tylko weterani Ligi Republikańskiej, prekursorzy jagiellońskiego rzutu jajkiem w ministra. A Roman? Roman bliski jest każdemu uczniowi. Jak mówią edukatorzy spod znaku kozy i dyscypliny: popamiętacie! Popamiętają. Już pamiętają. Głos oddajemy obrońcom linii Giertycha: „nie popełniają błędów tylko ci, co nic nie robią. Przyspawani do stołka starają się przetrwać kadencję, regularnie pobierając pensję. Minister za to robi, śmiało wymyśla i wdraża nowe koncepcje i wreszcie wziął rozpasaną młodzież za kark!”
Głos oddajemy przeciwnikom: „oczywiście, że każdy popamięta tego Taliba na fotelu ministra, tego twardogłowego zwolennika średniowiecznego rygoru, tego edukatora, dla którego wzorcem wychowawcy jest Torquemada”. Głos zabiorą też wyborcy, którzy prędzej czy później wystawią ministrowi ocenę. Wśród nich będą także ci, którzy przeszli przez jego szkołę. Gdzieś tylko zapodział się głos zdrowego rozsądku, który zapytałby, czemu Edukator większość energii traci na wygłaszanie fatalną polszczyzną kosmicznych teorii na licznych konferencjach prasowych? Dziś minister skarżył się, że pada ofiarą nagonki medialnej teraz już połączonych sił „Wyborczej”, „Dziennika” i „Rzeczpospolitej”. Może to właśnie rozsądek chwycił w końcu za pióro? Obserwując coraz ciekawsze działania ministra edukacji można czasem dojść do wniosku, że wyjątkowo mocno wziął sobie do serca hasło, któremu sam wypowiedział wojnę. Róbta, co chceta.