- Mam zasadę, że zawsze podpisuję czytelnikom książkę z datą. Kiedy się zdarzy, że ktoś odchodzi bez, wołam go: "Jeszcze data!". Bo nigdy nie wiadomo, kiedy umrę. Jeśli następnego dnia, będzie mógł opowiadać, że podpisałem mu ostatnią książkę przed śmiercią. Kiedy przekroczyłem pięćdziesiątkę, zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę niewiele życia zostało przede mną - mówi w rozmowie z Katarzyną Zdanowicz pisarz Mariusz Szczygieł.
Katarzyna Zdanowicz: Żyć świadomie, czyli jak?
Mariusz Szczygieł: Z pożytkiem dla planety i dla innych. (...) Po tym gdy dostałem Nagrodę Nike, mój telefon non stop dzwoni. Zobacz na te ikony: 1285 nieprzeczytanych maili, 485 esemesów. To są wiadomości od ludzi, których muszę znać, mają przecież mój numer. Dużo większa fala gratulacji płynie na fanpage. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ "świadome życie" znaczy dla mnie – być z ludźmi w pewnym związku. Dlatego od wielu lat mam zasadę – odpisuję na wszystkie wiadomości, które dostaję. Nie zawsze mogę zrobić to od razu. Czasami przekopiuję treść esemesa z podziękowaniami, ale każdej osobie indywidualnie. Jeśli nie odpiszę, znaczy, że wiadomość do mnie nie dotarła.
Dlaczego tak robisz?
Z szacunku dla człowieka, który przecież do mnie napisał, czyli wykonał jakiś przyjazny gest. Nie chcę nikogo lekceważyć. W Stanach Zjednoczonych istnieje tzw. bankructwo mailowe. Ogłasza się je wtedy, gdy liczba maili jest tak duża, że nie jesteśmy w stanie na nie odpowiedzieć. Zeruje się pocztę i zaczyna od nowa. Mnie to nie grozi.
Na te mniej przyjemne wiadomości też odpowiadasz?
Oczywiście. Czasami zdarza mi się przepraszać, to słowo, które nic nie kosztuje, a jest po nim lżej, oczyszcza atmosferę. Kiedy byłem młodym reporterem, unikałem autoryzacji wypowiedzi moich rozmówców. Miałem wrażenie, że zaraz mi coś popsują, coś istotnego wykreślą. Zdarzało mi się nawet kłamać, że tekst poszedł już do druku… Nie umiałem przyjąć, że ktoś ma inne zdanie. Od kilkunastu lat tego nie robię. Daję rozmówcy do przeczytania nie tylko jego wypowiedź, ale cały tekst. Nie chcę, żeby ktoś przechodził na mój widok na drugą stronę ulicy, unikał podania mi ręki. Reportaże są moim dziełem, ale to ludzie dają mi kawał swojego życia. Są współtwórcami.
Nanosisz ich poprawki?
Jeśli mają zastrzeżenia, poprawiam. Namawiam ich jedynie, żeby zostali przy swoim języku. Wtedy czuć emocje. Ludzie, kiedy spotykają się z reporterem, myślą, że muszą mówić odświętnie. Chcę, żeby byli sobą. Rozmawiali swoim dialektem, rymem. Pamiętam rozmówcę, który ciągle powtarzał słowo "formalnie". "Formalnie" ona nie była zdenerwowana, "formalnie" to, "formalnie" tamto itd. Namawiałem go, żeby nie kasował tego swojego „formalnie”. Reportaż jest zapisem rzeczywistości, tego, jak bohater widzi świat, jak opowiada. I najczęściej udaje mi się przekonać.
Co takiego się wydarzyło, że zmieniłeś podejście?
Dorosłem, dojrzałem. Postanowiłem, że w moim życiu nie będzie ściemy, kłamstwa, przedmiotowego traktowania ludzi. I pośpiechu.
I co zrobiłeś?
Zwolniłem. Wyznaczyłem sobie inny rytm dnia. Nie zaczynam pracy przed południem.
O której dziś pobudka?
Wyjątkowo o 8, ale tylko dlatego, że na 10 byłem umówiony w radiu. Zazwyczaj wstaję o 10. Bardzo długo się wybudzam, potrzebuję jakieś 45 minut. Następnie jem śniadanie, zabieram się do pracy.
Zawsze byłeś śpiochem?
Nie. W liceum postanowiłem, że kiedy tylko będzie taka życiowa możliwość, nie będę wcześnie wstawał. Mieszkałem w Złotoryi, dojeżdżałem do liceum w Legnicy, codziennie wstawałem o 6.05. To był koszmar. Dzisiaj jestem panem własnego czasu i dobrze mi z tym.
Od kiedy trwa ten stan?
Od 2012 roku, kiedy odszedłem z "Gazety Wyborczej". Jestem typową sową. Wielu znajomych dziwi się, kiedy wychodzę podczas spotkania i mówię: "jest 22, muszę jeszcze popracować". Wracam, parzę kawę i około 23 piszę najważniejsze rzeczy. Kładę się spać około 3 nad ranem. Kiedy wstaję, zawsze przy śniadaniu tworzę wpis na Instagramie. Z dzieciństwa utkwił mi w głowie obraz dżentelmenów, którzy rano przy śniadaniu czytali gazety, a zaraz potem odpisywali na listy. Aktywowali mózg do pracy.
Wielu czytelników pewnie ma teraz kwaśne miny. "Co on opowiada, muszę wstawać o świcie, żeby przeżyć, a ten śpi do południa…".
Zapracowałem sobie na to. Żeby nie było tak różowo, że siedzę, piję kawę i czytam – jak każdy mam swoje obowiązki. Od lat zajmuję się starszymi rodzicami. Jestem ich opiekunem na cały etat. Robię zakupy, chodzę z nimi do lekarzy. Moja mama się upiera, że pójdzie tylko do jednego ortopedy z NFZ. Nie ma mowy o prywatnym. On przyjmuje raz w tygodniu od 9 do 11 i ma 120 pacjentów. Czekam przed przychodnią już o 6, otwierają drzwi o 7.30, zajmuję mamie kolejkę. To mój obowiązek.
Jak odreagowujesz stres?
Zacząłem chodzić na wf. Po czterdziestce zrozumiałem, że jednak nie jestem nieśmiertelny.
Gdybyś był trendy i fit, biegałbyś o 6 rano.
Nie biegam, ćwiczę od 13 przez godzinę z moim wuefistą. Normalnie dla innych jest trenerem, a ja nazywam go wuefistą. Ma na imię Stasiek, choć naprawdę Daniel. Ale woli Stasiek, bo jak twierdzi "teraz każdy ma na imię Daniel". Wie, czego potrzebuję. Kiedy się umęczę, spocę, czuję się fantastycznie. Czasami dzwonię do niego nadprogramowo, kiedy jestem w dołku i potrzebuję zastrzyku endorfin. Uzależniłem się od tego. Niczym narkoman, tylko przyjemność wyzwalam w sobie ruchem.
Do tego też musiałeś dojrzeć?
Dokładnie. Ćwiczę od dwóch i pół roku. Wcześniej chodziłem na siłownię, ale krępowałem się zaistnieć tam jako jednostka rozpoznawalna, mężczyzna. Byłem cieniem. Chowałem się za murem, ćwiczyłem na orbitreku jak chomik. Stasiek był nowym trenerem. Nie mógł na to patrzeć. Podszedł do mnie, poprosił o podpisanie książki na prezent dla znajomej, zagadał. Robił to umiejętnie, nienachalnie. W końcu dopiął swego. Pokazał kilka prostych ćwiczeń. Spodobało mi się. Dziś traktuję go jak brata. Ostatnio przypomniał mi, że kiedy z nim rozmawiałem, zaciskałem pięści. Powiedział: "Miałeś nieprzerobione problemy". Trafił w sedno. Wszystko, co przeżywamy, osobiście odzwierciedla się w naszym ciele. Po gali Nike Stasiek napisał do mnie: "Kiedy był finał, odłożyłem książkę o anatomii i oglądałem transmisję. Pokazywali pisarzy i prawie wszyscy siedzieliście jak pokurcze, skrzywieni, jakby krzesła były niewygodne. Tylko jeden miał dobrą postawę. Ty". Widocznie po ćwiczeniach Staśka w moim ciele zapisał się dobry nawyk.
Najpierw przyszła świadomości zadbania o siebie czy o Ziemię?
Obie świadomości pojawiły się równolegle. Od trzech lat widzę w sobie dużo zmian. Zauważam więcej rzeczy wokół siebie. Zdałem sobie sprawę, że nie palę papierosów, nie mam samochodu, po Warszawie chodzę pieszo, jeżdżę autobusami, dbam o kondycję fizyczną. Ale co z tego, skoro na końcu i tak wdycham brudne powietrze, zabija mnie smog. Wspólnie z grupą aktorów pozwaliśmy więc do sądu Polskę jako państwo. I wygraliśmy, choć państwo już się od wyroku odwołuje.
Dlaczego Polskę, a nie miasto Warszawę?
Smog jest w wielu miastach. Każdy z podpisanych pod pozwem pracuje gdzie indziej. Ja – w stolicy, Jerzy Stuhr – w Krakowie. Dużo podróżujemy. W ubiegłym roku odwiedziłem prawie wszystkie 33 miasta, które znalazły się na liście WHO 50 najbardziej zanieczyszczonych miast europejskich. Byłem m.in. w Bytomiu, Radomiu, Rybniku. Myślałem, że umrę. Czułem spaleniznę w gardle, swąd. Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że nasze państwo nie wykonuje zaleceń antysmogowych. Wprost odpowiada za jakość powietrza, ponosi odpowiedzialność. Jak wyliczył Polski Alarm Smogowy – do września rząd wykonał zaledwie 15 procent wymiany pieców kopciuchów. Dopiero w dniu ogłoszenia naszego wyroku rząd zapowiedział skierowanie na walkę ze smogiem większych pieniędzy. Cieszę się z tego, tylko dlaczego najpierw musieliśmy zrobić tyle szumu?
Jesteś dumny z wyroku?
Akcja została zauważona, ale ja chcę, żeby sukces odnieśli wszyscy oddychający polskim powietrzem. Uwielbiam spać przy otwartym oknie, wyziębić na noc mieszkanie. Przy takim powietrzu nie mogę tego robić, chyba że świadomie chcę się narazić na kaszel. Te zaniedbania są od wielu lat, a nawet dekad. Nie da się wyeliminować z Polski smogu na pstryknięcie palcem.
Tym bardziej nacisk na rządzących musi być olbrzymi. Inaczej nie zauważą problemu. Potrzeba rozwiązań systemowych, nie tylko dopłat do wymiany pieców. Jeżdżę po Polsce, rozmawiam z ludźmi i wiem, że wymiana niewiele zmieni, jeśli Kowalskiego nie stać na kupno dobrego paliwa, opału. Potrzebna jest edukacja. Jeśli wyrok się uprawomocni i dostaniemy zasądzone zadośćuczynienie, swoje 5 tysięcy złotych przekażę na Fundację Instytutu Reportażu, żeby zorganizowała działania oświatowe na rzecz walki ze smogiem.
Wasza walka przed sądem z polskim państwem wzbudziła też głosy krytyki. Jak się do nich odniesiesz?
Najczęściej słyszę, że zadośćuczynienie dostanę z pieniędzy wszystkich, czyli z podatków. Ale ja też płacę podatki! Państwo ściąga je z nas w sposób bezlitosny. Mamy prawo oczekiwać, że to samo państwo będzie wywiązywać się ze swoich obowiązków względem obywateli. Naszą linią obrony nie był uszczerbek na zdrowiu, trudno to udowodnić. Walczymy o prawo człowieka do życia w czystym powietrzu, bez smogu. W środowisku, które nie zagraża naszemu bezpieczeństwu. O tym mówi wprost Europejski Trybunał Praw Człowieka. Kancelaria, która nas reprezentowała, przygotowuje teraz pozew zbiorowy. Można się zgłaszać na stronie pozywamsmog.eu. Jest spore zainteresowanie.
Inne twoje akcje proekologiczne nie odniosły aż tak spektakularnego sukcesu, ale zostały zauważone w mediach. Opowiedz o nich.
Chciałem mieć płaski brzuch. Stasiek dostał zadanie, ale musiałem mu pomóc odpowiednią dietą. Ponieważ nie lubię gotować, zamówiłem tzw. dietę pudełkową. Cel prosty – zmienić nawyki żywieniowe, jeść często, tylko to, co powinno znajdować się na talerzu. Po trzech dniach dzwoni znajomy Lechosław Kwiatkowski i zaprasza mnie na kolację. Odmawiam, tłumaczę, że jestem na diecie pudełkowej i chcę wytrzymać w reżimie jedzeniowym przynajmniej miesiąc. Po czym słyszę w słuchawce: "Mam nadzieję, że zamówiłeś opakowania biodegradowalne?". Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie, jem z plastików. To był koniec rozmowy.
Lechosław się obraził?
Raczej go zawiodłem. Słusznie tak się poczuł. Zamówiłem najgorszy plastik, postanowiłem jednak jakoś przekuć moją klęskę w sukces. Nie rozmawialiśmy z Lechosławem przez miesiąc, a ja w tym czasie zbierałem wszystkie opakowania, dzień pod dniu. Kiedy przyszło ostatnie zamówione danie, nie przedłużyłem zlecenia. Zadzwoniłem do niego, pochwaliłem się, że schudłem sześć kilo. Zamiast pochwały, usłyszałem: "Tylko jakim kosztem dla Ziemi?". Ponieważ jest fotografem, poprosiłem go, żeby zrobił mi zdjęcie wśród sterty plastikowych pudełek. Zrozumiał, że odrobiłem lekcję z ekologii. Zacząłem prywatne śledztwo. Rozmawiałem z ekspertami, jaki plastik wykorzystywany jest do opakowań, co się z nim dzieje, jak bardzo jest szkodliwy. Tak powstał tekst "Mój krąg wstydu" do "Dużego Formatu", zilustrowany zdjęciem Lechosława. Akcja odbiła się szerokim echem. Wielu ludzi zobaczyło, ile pozornie zdrowa dieta przynosi szkody środowisku. Plastikowe śmieci trafiają do oceanu. Takie kraje, jak: Indonezja, Tajlandia, Kambodża, nie mają żadnych regulacji prawnych, dlatego tak łatwo pozbywamy się tam tych naszych pudełek.
Firma, która cię karmiła zdrowym jedzeniem w plastiku, jakoś zareagowała na tekst?
Tak, wprowadziła opakowania ze skrobi roślinnej. Klient musi do nich dopłacić 5 złotych. Nie podoba mi się, że kosztem obarczony jest klient, ale przynajmniej dają możliwość wyboru. Tak bardzo wciągnąłem się w tę akcję, że zaglądałem do sklepów i sprawdzałem, z jakiego plastiku wykonane są rzeczy. Pod lupę wziąłem znaną duńską markę, która produkuje plastikowe butelki do wody, zapewnia przy tym o wysokiej jakości. Okazało się, że nie wszystkie butelki miały oznaczenia, a niektóre były wykonane z plastiku nienadającego się do kontaktu z napojami. Napisałem do nich. Odpowiedzieli w korporacyjnym stylu, że firma dochowuje najwyższych standardów itp. Może kiedyś rzeczywiście do nich dorosną.
O sporym pechu może też mówić pewna sieciówka, która się szczyci, że karmi zdrową żywnością. Pech chciał, że Szczygieł, goszcząc w centrum handlowym, zaszedł do nich na sałatkę.
I mi ją podali w plastikowej misce, z plastikowymi sztućcami. Oni byli bardziej życzliwi, odpisali, że będą pracować nad zmianą naczyń.
Coś im ta praca długo idzie. Dzisiaj przed rozmową specjalnie tam zajrzałam, nie ma żadnej zmiany.
Skoro obiecali, może się wywiążą. Sprawdzę za dwa miesiące! Jak nie, to zrobię aferę, że hej. Moje akcje nic nie kosztują, odrobinę czasu. Warto uświadamiać, pytać, sprawdzać, to dla naszego wspólnego dobra. Nie zostawiam niczego na później. Kiedy przekroczyłem pięćdziesiątkę, zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę niewiele życia zostało przede mną.
Co ty mówisz.
Prawdę. Ktoś dzwoni z propozycją: "Panie Mariuszu, zróbmy ciekawy projekt". Odpowiadam: "Tak krótko będę żył, że chcę robić już tylko rzeczy dla mnie ważne". Czas do pięćdziesiątki przeleciał błyskawicznie. Ile jeszcze mogę pożyć? 30 lat, czyli krócej niż do tej pory. Mam zasadę, że zawsze podpisuję czytelnikom książkę z datą. Kiedy się zdarzy, że ktoś odchodzi bez daty, wołam go: "Jeszcze data!".
Dlaczego?
Nigdy nie wiadomo, kiedy umrę. Jeśli następnego dnia, będzie mógł opowiadać, że podpisałem mu ostatnią książkę tuż przed śmiercią.
Kiedy poczułeś się śmiertelny?
Po przekroczeniu czterdziestki. Patrząc na rodziców, którymi się opiekuje, widzę, jak szybko człowiek wiotczeje. Kilka lat temu przeżyłem śmierć przyjaciela. Umarł młodo, za wcześnie. Nie zdążył żyć. Wiecznie w pracy, w pędzie. To dało mi do myślenia. Wyciągnąłem wnioski.
Boisz się śmierci?
Przez długi czas się bałem, ale można ją oswoić. Lęk był silny. Nie mogłem spać, A jeśli zasypiałem, to na półsiedząco. Bałem się zamknąć oczy. Sen kojarzył mi się z odejściem.
Jak sobie z tym poradziłeś?
Przerobiłem wiele tematów. To jak z sesją u terapeuty. Nie ma jasno ustalonej granicy, po której wizycie odmienisz swoje życie. Proces trwa. Dziś już się nie boję. Staram się żyć tak, jakby każdy dzień był ostatni. W zgodzie ze sobą, z ludźmi. Daję coś z siebie. Idę dobrą drogą do śmierci. Taką mam filozofię życiową. System etyczny ateisty.
Dlaczego nie wierzysz w Boga?
Mógłbym odwrócić pytanie: "A dlaczego mam wierzyć?". Nie twierdzę, że nie ma nieznanej siły. Fizyka kwantowa wciąż otwiera przed nami nowe spojrzenie, nowe przestrzenie. Nie będę się zapierał jak święty Piotr. Bliskie jest mi powiedzenie Vaclava Havla, który tę siłę nazywał "absolutny horyzont, zwany Bogiem". To, co dzieje się wokół mnie, nazywam "Jaśnie Pan Przypadek". Zakładam, że ktoś miał na to wpływ, nie była to zwykła okoliczność.
Twoi czytelnicy to tak naprawdę fani, masz statut celebryty i autorytetu zarówno dla młodych, jak i starszych. W jaki sposób do nich mówisz, że słuchają cię ludzie z taką rozpiętością wiekową?
Naturalnie. Nie używam czerstwego języka, więc docieram do młodych. Nie mówię też językiem młodzieżowym, dlatego czytają mnie i słuchają starsi. Wybrałem język ekspresyjny środka, to moja forma komunikacji.
Wbrew trendom, które mówią, że należy być wyrazistym, a pojęcie "środek", oznacza "do nikogo"?
"Środek" nie znaczy "budyń". Otwarcie mówię o swoich poglądach, ale ich nie narzucam. Jeśli kogoś przekonam, odniosłem sukces. Ludzie lubią, jak się z nimi rozmawia, tłumaczy, poświęca im czas. Widać to na przykładzie mediów społecznościowych. Nie skupiam się w nich tylko na robieniu zdjęć. Każdy wpis starannie dobieram. Myślę o nim. Chcę coś powiedzieć. I nawet jeśli kogoś nie interesuje sztuka, a wrzucam zdjęcie obrazu czy malarza, to liczę, że post będzie miał wyczytanie. Poświęcam swój czas i odbiorcy to doceniają.
Co byś powiedział młodym ludziom, którzy po raz kolejny masowo nie poszli do urn. A ci, którzy poszli, w dużej części zagłosowali na skrajna prawicę. Jak zachęcić młodych do głosowania?
Mój młody kuzyn jest w ONR i nie umiem z nim rozmawiać, bo żadne argumenty nie trafiają. Ale wiem, dlaczego tam trafił. Miał bardzo niewymagającego ojca i wymagającą matkę. Oboje rodzice, kiedy zaczęli się rozwodzić, a trwało to latami, kiedy on dojrzewał, dawali mu sprzeczne komunikaty. Ojciec zawsze kwestionował to, co mówiła chłopakowi matka, a ona to, co mówił ojciec. Z tej konfuzji trafił tam, gdzie przekaz jest jasny, pewny i prosty. Ale czy mogę stwierdzić, że masowe pojawienie się radykałów wśród młodych jest dowodem na słabość rodziny? Nie wiem, nie znam się i nie mam żadnej recepty. Na swoje usprawiedliwienie mam jedno: nie jestem rodzicem. Uważam, że tak ja bezżenni księża nie mają prawa wtrącać się na przykład do życia intymnego kobiet, tak ja, facet bezdzietny, nie powinien wtrącać się do wychowania dzieci. Wystarczy, że książki piszę.
Zawsze głosowałeś?
Oczywiście, że zawsze chodzę na wybory. Zaraz, nie zawsze. Pierwsze, w których brałem udział, to te w 1989 roku. Wcześniej nie było warto. Zaraz po maturze zacząłem pracę w tygodniku "Na Przełaj", wśród starszych ode mnie o 10, 15 lat dziennikarzy i to była oczywistość, że idziemy. Wcześniej jako pełnoletni załapałem się na jedne wybory, ale to była komuna i w życiu bym nie poszedł. Jako 18-latka zatrzymała mnie Służba Bezpieczeństwa w Legnicy, bo kilka tygodni wcześniej wziąłem udział w zjeździe młodych poetów w Karkonoszach i tam dwóch poetów, którzy byli internowani w stanie wojennym, czytało nam, licealistom swoje wiersze i pamiętniki z tego okresu. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Ta literatura. Zatrzymanie z jej powodu – też. Choć nie zdradziłem, komu z uczestników najbardziej się podobały, ani kto brał kontakty do poetów. Wiedziałem, że nie będę popierał PRL-u w wyborach. Ale nową Polskę – jak najbardziej.
Miałeś starszych kolegów, którzy dali ci przykład. Warto rozmawiać z młodymi. Umiejętność rozmowy wyniosłeś z domu?
Mama jest zamkniętą osobą. Zawsze uważała, że należy żyć dla siebie. Może dlatego, że nigdy nie byliśmy zamożną rodziną? Brakowało pieniędzy. Pamiętam, jak stawała przed wyborem, czy kupić mi buty czy kolejną książkę, o która błagałem. Jest mało prospołeczna. Przeciwieństwo ojca, człowieka bardzo otwartego, łatwo nawiązującego kontakty. 18 lat temu moi rodzice przeprowadzili się do Warszawy. Trudno było im się odnaleźć. Ojciec znalazł na to sposób. Próbował oswoić sobie stolicę. Na przystanku autobusowym częstował ludźmi cukierkami. Patrzyli na niego różnie. Jedni się śmiali, inni byli przestraszeni. On powtarzał, żeby się nie bali. Starzy ludzie są jak dzieci, a te lubią cukierki. Tak zagadywał. Mam to po nim. Nie muszę zaczepiać starszej pani, która idzie z parasolką, jednak coś mnie pcha, żeby powiedzieć jej: "Dzień dobry, mam dla pani wiadomość". Ona zdziwiona pyta: "A jaką?". Odpowiadam: "Przestało padać". I widzę uśmiech na jej twarzy.
Pochodzisz ze Złotoryi, małego miasta na Dolnym Śląsku. Wstydzisz się tego, czy może – jak Dawid Podsiadło, który uczynił atut z małomiasteczkowości – jesteś dumny?
Kiedyś Złotoryja była moją kulą u nogi. Dziś dorosłem. Uważam, że to mój posag. Lubię swoją bezpośredniość, a przecież tam się jej nauczyłem. W małym mieście wszyscy się znają. Często bohaterowie moich reportaży, kiedy do nich przychodziłem, mówili: "Panie Mariuszu, z panem to się nie rozmawia jak z redaktorem, tylko jak z kuzynem". Wychodzi Złotoryja, rozmowa bez budowania sztucznego dystansu.
A Czechy, które są twoim drugim domem? Tam też odnajdujesz siebie z dzieciństwa?
Raczej widzę u nich coś, czego zacząłem poszukiwać już po czterdziestce – Czesi cenią sobie równowagę, a my dopiero do niej dorastamy. Są inni od nas. Potrafią przyjść do korporacji w garniturze i przy komputerze zmienić buty na kapcie. Chcą czuć się komfortowo. Z naszej perspektywy wygląda to śmiesznie. Życie jest dla nich, a nie oni dla życia. A życie powinno być wygodne i pogodne. Jeśli spytasz, co robią w weekend, to nie spotkają się z tobą w mieście. Uciekają do przyrody. Zapraszają na chatę, czyli do wiejskich domów. Tam grają na gitarach, czytają książki, piją piwo, grillują. To czas odpoczynku. Mam taką teorię, że od poniedziałku do piątku do godziny 13 prowadzą życie tymczasowe. Są w przedpokoju życia, czekając na życie właściwe, czyli weekend. My też powoli dochodzimy do wniosku, że magiczny wzrost gospodarczy nie jest najważniejszy. Warto czasami odciąć się od pracy, zresetować.
Mógłbyś na stałe zamieszkać w Pradze?
Jestem tutaj, opiekuję się rodzicami i na razie nie planuję przeprowadzki. To mit, że większość roku spędzam w Czechach. Jeżdżę tam często, ale najdłużej byłem trzy tygodnie. Lubię tam wracać. Czesi są o krok przed nami pod względem ekologii. Popularna kawiarnia, która jest i u nas, od dawna zachęca przechodniów, by przychodzili po kawę z własnym kubkiem. Nie są też krajem religijnym. Nie zaglądają nikomu do sypialni, nie pouczają, jak żyć. U nas uwielbiamy urządzać komuś świat. Powtarzać: "Żyjesz nie tak, jak sobie życzę". A przecież nikt nie jest panem nikogo. Nie godzę się na narzucanie wiary, poglądów. To tak, jakby ktoś chciał mi odebrać moje wartości. Chciał mnie z ich okraść. To zaburza poczucie bezpieczeństwa.
Czym jest "poczucie bezpieczeństwa" dla Mariusza Szczygła?
Moim domem. Nie mam na myśli czterech ścian. Często podróżuję, w każdym miejscu da się zrobić namiastkę domowego ciepła. Wystarczy, że wezmę ze sobą ulubioną książkę, fotografię, jakiś przedmiot i położę go na biurku. Coś, co przypomina mi ludzi, dla których warto żyć. Ostatnio też kakao. Zacząłem je pić, kiedy pisałem "Nie ma". Miałem problemy ze snem. Zamiast kawy kupiłem kakao. Poczułem smak dzieciństwa, dawno zapomniany. Kakao przywróciło równowagę, widać dzieciństwo kojarzy mi się z bezpieczeństwem.
Autor: Katarzyna Zdanowicz