Exposé Mateusza Morawieckiego pokazuje rozstaje, na jakich stoją dziś rządzący. Snujący wciąż wielkie wizje, ale coraz częściej i boleśniej zderzający się z realiami rządzenia i niemożnością dotrzymania wielu zobowiązań. Wciąż rwący się do "wielkich rzeczy", ale coraz bardziej rozumiejący, że rzeczywistości nie zawsze da się zmienić pstryknięciem palca i paroma głosowaniami. Mający wciąż pokusę rządzenia w trybie rewolucyjnym i ekstraordynaryjnym, ale też czujący, że w tej kadencji, takie zapędy będą znacznie trudniejsze do wcielania w życie.
Pierwszym wrażeniem, jakie można było odnieść, słuchając programowego wystąpienia szefa rządu, który przymierza się do sprawowania władzy przez następne cztery lata, było wrażenie ostrożności. Pasywności. Samoograniczenia. Nie w wizjach, słowach i sugestywnych obrazach. W tym Mateusz Morawiecki jest niezmiennie odważny i niezmiennie starający się rysować przyszłość śmiałymi kreskami i ekscytującymi barwami. Mówi więc o budowie państwa dobrobytu i "bogatej wspólnoty", narodzie, który będzie "znacząco większy" już za 20 lat, czy o "aktywnym uczestnictwie" w czwartej rewolucji przemysłowej.
Nauczony różnymi, nie zawsze dobrymi, doświadczeniami Morawiecki znacznie jednak rzadziej, niż choćby w swym pierwszym exposé z grudnia 2017 roku, operuje konkretami, namacalnymi planami i precyzyjnymi obietnicami. Takimi, z których za parę czy paręnaście miesięcy będzie go można rozliczać. I zapytać: "A dlaczego pana rząd wciąż nie zbudował, nie stworzył, nie uchwalił tego czy tamtego…". Tak jakby po 24 miesiącach urzędowania już wiedział, że owszem – można ogłaszać przyszłe i szybkie postępy w budowie Centralnego Portu Komunikacyjnego, można – jak było to dwa lata temu – obiecywać takie dbanie o młodych piłkarzy, żeby nie wyjeżdżali z kraju, można zapowiadać odbudowę przemysłu, można snuć plany wdrażania programu pomocy niepełnosprawnym "Przyjazna Polska". Ale potem, im bardziej konkrety okazały się nierealizowalne, i im bardziej – jak pisał Wyspiański – "serce by się śmiało" do rzeczy nie tylko ogromnych, ale i łatwo rozliczalnych, tym pospolitość głośniej potem skrzeczała.
Doszli do ściany
CPK pozostaje wielkim i ambitnym, ale wciąż głównie papierowym planem, a losy szefa spółki celowej, która zajmować się miała budową CPK, a który zrezygnował z tego zadania po sześciu miesiącach, są smutnym dowodem, jak mocarstwowe marzenia zderzają się z realiami. Odbudowa przemysłu kończy się wygaszeniem wielkiego pieca w krakowskiej hucie i rdzewiejącą stępką promu w Świnoujściu. A program pomocy niepełnosprawnym zamienia się w pożyczkę, jaką z Funduszu Wsparcia Osób Niepełnosprawnych czerpać chce rząd, by sfinansować trzynaste emerytury.
Po tonie wystąpienia premiera widać było też wyraźnie, że rządy PiS doszły do ściany socjalnych obietnic. Że wszystkie kampanijne "piątki" i "hat tricki" Kaczyńskiego (przy czym z tej trójki i z exposé wypadła jakoś zupełnie obietnica podwyższania płacy minimalnej nie tylko do czterech, ale i do trzech tysięcy) wyczerpały partię rządzącą i możliwości państwowej kasy niemal do cna. I że rozszerzenie programu 500 plus na każde dziecko, uzupełnione 13. i 14. emeryturą są kresem wielkich programów budżetowej hojności, które PiS w dającej się przewidzieć przyszłości może położyć na wyborczym i politycznym stole.
Miliardy się nie sypią
Czas hossy i złote lata budżetu zdają się dobiegać końca. Wygląda na to, że politycy PiS zaczęli dopuszczać do siebie myśl, że następne będą latami gospodarczego spowolnienia. A co za tym idzie – corocznie wpływy do budżetu będą rosły znacznie wolniej, potrzeby zaś nie zmaleją. Dlatego sumy, jakie padały z ust premiera, były znacznie skromniejsze, niż jak to przez ostatnie cztery lata bywało. Najwyższe konkretne kwoty, które pojawiły się w półtoragodzinnym przemówieniu, to dwa miliardy na "pomoce dla nauk programowania lub multimedialne tablice" i "niemal miliard" na "supernowoczesne centrum onkologii". Cóż to jest przy dwudziestu paru miliardach rocznie w pierwotnym programie 500 plus na drugie i kolejne dzieci, czy ponad 40 miliardach na każde dziecko….?
Notabene warto też zauważyć, że "centrum onkologii", pojawia się już drugi raz w exposé Mateusza Morawieckiego. Przed dwoma laty premier zapowiedział bowiem "budowę Narodowego Instytutu Onkologii".
I cóż się w tej sprawie, przez ostatnie dwulecie wydarzyło? Oto w październiku (dokładnie – 17 października, a zatem cztery dni po wyborach) Rada Ministrów wydała rozporządzenie, na mocy którego "Centrum Onkologii – Instytut im. Marii Skłodowskiej-Curie z siedzibą w Warszawie, otrzymuje nazwę Narodowy Instytut Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie". Jeśli teraz to samo Centrum – Instytut został "supernowoczesnym centrum", to dowodzi tylko tego, że dobre obietnice exposé się nie dezaktualizują i te, co mniej używane, można ze swobodą wykorzystać raz jeszcze.
Dowiezie czy go wywiozą?
Morawiecki był wicepremierem i premierem czasów rosnącej, a potem rozkwitłej prosperity. Teraz wydaje się, że przyjdzie mu być premierem czasów gospodarczo znacznie trudniejszych. Politycy PiS mówią po cichu, że także dlatego każda myśl o zmianie szefa rządu była duszona w zarodku. Bo – jak słyszałem – "skoro się Morawiecki podpisał pod wszystkimi obietnicami tzw. piątki Kaczyńskiego, to on musi teraz dowieść, że te obietnice da się realizować". Jeśli dowiedzie i – jak to się dziś w politycznym slangu mówi – "dowiezie", pozostanie na stanowisku, może nawet kolejne cztery lata. Ale jeśli nie, jeśli okazałoby się, że spodziewany kryzys jest cięższy, niż się dziś oczekuje, a rząd musiałby jednak zacząć myśleć o przycinaniu co bardziej kosztownych programów społecznych, to Morawiecki może zostać poświęcony na politycznym ołtarzu, a zamiast niego ster rządu objąłby ktoś z "twardego jądra PiS-u" i najpewniej ktoś, kogo nazwisko zaczyna się na literę B.
Ręce precz od naszych dzieci
Mateusz Morawiecki do tej pory najczęściej zakładał szaty romantycznego technokraty. Swe ekonomicznie i bankowe doświadczenia uzupełniał retorycznymi odwołaniami do wieszczów, bardów i dramaturgów. Tak było w pierwszym exposé. Wygłaszając drugie, premier zmieniał momentami wizerunek technokraty na obraz polityka walecznie konserwatywnego i silnie przejętego sporami ideologicznymi. Passusy o tym, że "dzieci są nietykalne. Kto podniesie na nie rękę, tę ideologiczną rękę, ten podnosi rękę na całą wspólnotę", były w ustach premiera tonami raczej nowymi i zwiastującymi, że w obliczu presji z prawej strony i pojawienia się w Sejmie reprezentacji Konfederacji rząd nie będzie szukał zwrotów ku polityce bardziej progresywnej, liberalnej, a raczej zamierza zaostrzać ideowy kurs.
Co symptomatyczne, o ile szef rządu chętnie mówił o szkole w kontekście sporu ideologicznego czy planów modernizacji szkolnych budynków, o tyle nawet słowem nie zająknął się o problemach, z jakimi po reformach PiS borykają się przepełnione licea. Rozliczeniom z najnowszą przeszłością – słabościami, błędami, porażkami ostatniego czterolecia – w wystąpieniu premiera nie poświęcono nawet jednego akapitu. Jeśli premier dotykał jakiegoś obszaru, w którym obiektywne dane pokazują, że rządy PiS mu się nie przysłużyły, albo przysłużyły źle, słyszeliśmy wyłącznie o przyszłości, a nie przeszłości. Tak było choćby z wymiarem sprawiedliwości, który – jak wynika ze statystyk – pracuje coraz bardziej opieszale i sądzi coraz dłużej. O nim Mateusz Morawiecki powiedział jedynie, że jego rząd będzie "kontynuować reformę w tym obszarze" i "skróci czas rozpatrywania spraw". Dlaczego nie udało się tego zrobić przez ostatnie cztery lata? Dlaczego nie udało się poprawić działania służby zdrowia? Dlaczego nie udało się zbudować obiecanych 100 tysięcy mieszkań z programu Mieszkanie plus? Tego się nie dowiedzieliśmy. I – co gorsza – nie dowiedzieliśmy się, czy rząd ma jakiś pomysł na to, jak to zmienić. Premier zresztą, mówiąc w ostatnich miesiącach o budownictwie, znacznie bardziej ochoczo niż o sztandarowym programie swego rządu, mówi o osiągnięciach deweloperów i o tym, że w latach 2017–2020 dzięki "nowym perspektywom" stworzonym przez jego gabinet ci zbudowali 200 tysięcy mieszkań.
Byli za, mogą być przeciw
W gąszczu słów wzniosłych, acz często niekonkretnych, najbardziej chyba namacalnymi zapowiedziami exposé były te, które dotyczyły zmian w prawie o ruchu drogowym. Choć zaczerpnięte z doświadczeń innych krajów – wydają się sensownym przeniesieniem na polski grunt (i polskie drogi) dobrze funkcjonujących pomysłów. Amerykańskiego – ułatwień buspasowych dla aut wiozących kilka osób i zachodnioeuropejskiego – danie pierwszeństwa przechodniom zbliżającym się do pasów – mogą usprawnić ruch w zakorkowanych miastach i ograniczyć liczbę wypadków. A na pewno niosą dobre wzorce, które powinny prędzej czy później przynieść dobre efekty.
Następne czterolecie, jak się wydaje, będzie czasem rządzenia dużo bardziej mozolnego. Nie tylko z racji perspektyw gospodarczej flauty. Gabinetowi Morawieckiego przyjdzie rządzić w trudniejszych warunkach politycznych. Już pierwszy merytoryczny spór sejmowy – o likwidacji 30-krotności stawek ZUS dowiódł, że ci, którzy dotychczas "głosowali za, ale się nie cieszyli", teraz mogą zacząć głosować przeciw.
Rząd musi liczyć się z presją liberalną z zewnątrz – ze strony republikańskich fragmentów Konfederacji – i wewnątrz – ze strony "gowinowców" – ale i socjalną – tu najgłośniej słychać będzie sejmową Lewicę, ale może i "solidarnopolską" frakcję obozu Zjednoczonej Prawicy. Ale rząd i jego frakcja poselska będą też musieli zachowywać nieustającą czujność i mobilizację w obliczu utraty senackiej większości. Wydaje się, że kształt exposé w dużej mierze wynikał właśnie ze świadomości, że najlepsze i najłatwiejsze czasy rządy PiS mają już za sobą. I dlatego wystąpienie premiera było przemówieniem bardziej przypominającym te, które zapowiadały ciepłą wodę w kranie niż te, które zwiastowały czasy "dobrej zmiany". Mateusz Morawiecki najchętniej i najczęściej sięgał w nim po słowo "normalność", a skończył odwołaniem do Boga, który winien czuwać nad naszą drogą. Boska opatrzność albo diabelskie szczęście przydają się każdemu premierowi. Temu, by przetrwał na swym stanowisku następne cztery lata, potrzeba będzie jeszcze stabilnej sejmowej większości i patronatu prezesa partii rządzącej. A jedne i drugie – bywa że jeżdżą na bardzo pstrych koniach.
Autor: Konrad Piasecki