Wizyta w klinice leczenia niepłodności to przeżycie ciekawe, ciężkie i dające do myślenia. Ciekawe, bo można tu się dowiedzieć bardzo interesujących rzeczy o powstawaniu życia. Ciężkie, bo widok dziesiątek pacjentów ze strachem patrzących na kamerę (która i tak przecież nigdy w nich nie będzie wycelowana) jest nieco przygnębiający. No i daje do myślenia - zwłaszcza, gdy człowiek własnego potomka jeszcze nie ma ale poważnie się nad nim zastanawia w perspektywie kilku lat.
Warszawska klinika "Novum" to chyba najbardziej renomowany taki ośrodek w Polsce. Elegancki, nowoczesny i dyskretny. I pełen ciężko doświadczanych młodych ludzi. Na ogół trzydziesto-trzydziestopięciolatków o niezłej pozycji zawodowej (w końcu kogo stać na jakieś dwadzieścia tysięcy złotych za kurację?) i dramacie osobistym. Za kulisami, gdzie pacjenci wstępu już nie mają, pracują specjaliści. Analizują pobierane próbki i szukają przyczyn niepłodności. Jak to w laboratorium - próbka krwi trafia pod mikroskop, genetycy robią zdjęcie i dzielą sobie chromosomy a potem opisują wyniki. - O, widzi pan, tu jest takie przesunięcie - opowiada specjalistka. - I co to oznacza? - pytam. - No cóż, spora szansa na upośledzenie dziecka - mówi. - Niech pan spojrzy - powiada, wyciągając grubą księgę - tu mamy najczęstsze przypadki opisane w Stanach - podaje mi pomoc naukową. A tam czystej wody rodzicielska rozpacz. I tak oglądam i ciarki mnie przechodzą. Zwłaszcza, że znajomym już sypią się dzieci, zdrowe i piękne. Natomiast tu, za kulisami leczenia dramatów, strach się bać. Kto z nas przecież wie, czy coś w nim gdzieś w jakimś tam chromosomiku jest na pewno tak, jak być powinno? I co mnie podkusiło? Miał być taki lekki temacik o zanikającym chromosomie Y a człowiek niechcący wiedzę sobie poszerzył. I martwi się na zapas na lat kilka.