Nie byłem w Afganistanie, nie byłem w Iraku, nie widziałem naszych chłopców i dziewczyn w akcji. Ale po swojej służbowej wizycie w brygadzie pancernej w Wesołej, wiem jedno. Byłem w NATO. Takim lokalnym.
Jednostkę odwiedziłem przy okazji relacji o tym, że w polskiej armii jest coraz więcej kobiet. Powitał nas sam generał - dowódca. I tu właśnie zaczyna się NATO. Dotychczas generałowie kojarzyli mi się z pasibrzuchami rodem z Układu Warszawskiego. Z przekazów telewizyjnych pamiętam nawet taką scenę sprzed kilku lat, gdy w Iraku stoi polski generał obok amerykańskiego kolegi. Amerykanin, choć starszy, przerastał go na wysokość, ale jeżeli chodzi o obwód brzucha, to nasz wojskowy był bezkonkurencyjny. I oczywiście niemiłosiernie dukał po angielsku.
A w Wesołej niespodzianka. Generał, choć nie najmłodszy, imponował szczupłą sylwetką, sprężystością ruchów, wiedzą i – co nie bez znaczenia – pogodą ducha. Na biurku leżał opracowany do wygłoszenia wykład po angielsku. Na terenie jednostki co chwilę mijali nas żołnierze służby zasadniczej podczas przebieżki w eleganckich dresach. Generał przyznał, że zaprawę bladym świtem uznaje za zwyczaj co najmniej nierozsądny – skoro żołnierze znacznie lepiej, szybciej, dalej i ochoczo biegają koło południa. Brakowało tylko, żeby śpiewali, a już bym się poczuł jak na amerykańskim filmie propagandowym. No w końcu NATO, Panie.
Mówiłem, po co byłem w tej Wesołej? Mówiłem. Chodziło o rozmowy z paniami służącymi w armii. Panie nam opowiedziały, jak wygląda służba i po co właściwie poszły do wojska – jeżeli ktoś się spodziewał wygłaszanych wyuczonych zdań, to muszę go rozczarować – a potem pożegnały się i poszły do domu zajmować się dziećmi i planami na weekend. W końcu to zawodowa armia. No po prostu Ameryka.