Boga nie było, zatrzymał go wulkan. Premiera najnowszego filmu Amitabha Bachchana, gwiazdora o boskim statusie wśród miłośników Bollywood, odbyła się na Off Plus Camerze bez niego. Na osłodę – biografia Johna Lennona i „Zakochany Nowy Jork”.
Bóg jest wysoki, szczupły, ma gustownie przyciętą siwą bródkę i ciemną cerę. Nie wygląda na 68 lat. Bóg głos ma głęboki, aksamitny i mówi po angielsku z wyraźnym akcentem. Świadomy jest swojej pozycji, roli i powagi, dlatego do zwykłych śmiertelników z odległego Krakowa uśmiecha się łaskawie i nieco tajemniczo. Tak miała się zaczynać ta relacja z kolejnego dnia Off Plus Camery. Jednak nie dane nam było doświadczyć obecności boga – tu, na ziemi zwanego Amitabhem Bachchanem – osobiście: islandzki wulkan o niewymawialnej nazwie zatrzymał go w Indiach. Na osłodę pozostał jego film, „Paa”, który na krakowskim festiwalu ma swoją europejską premierę.
Bóg z Bollywood
Dla nieobeznanych z kinem bollywoodzkim krótkie wprowadzenie: Amitabh Bachchan, zwany także Big B i One Man Industry, jest największą gwiazdą indyjskiego przemysłu filmowego. Gwiazdą to mało powiedziane: jest bogiem. W jednej z pierwszych scen oscarowego „Slumdoga” mały chłopiec nie zawaha się zanurkować w otwartym szambie, byleby zobaczyć go osobiście i zdobyć jego autograf. To całkiem prawdopodobna scena. Gdy podczas kręcenia jednego z filmów został ranny, całe Indie się za niego modliły, a specjalna gazeta na bieżąco informowała o jego stanie zdrowia. Zaczynał od ról młodych gniewnych, by później płynnie przejść do statecznych ojców rodziny (w tym w najbardziej znanym w Polsce „Czasem słońce, czasem deszcz”). Często grywa z synem, Abhishekiem, również popularnym aktorem, lub z synową, miss World Aishwaryą Rai.
W „Paa” role się odwróciły: Big B gra syna, a Abhishek Bachchan – ojca. To możliwe, bo grana przez niego postać, 13-letni Auro, cierpi na rzadką, genetyczną chorobę progerię, która powoduje szybsze starzenie się. Mentalnie jest chłopcem, a wygląda na 70-latka (wszelkie podobieństwa do „Jacka” z Robinem Williamsem czy „Dziwnego przypadku Beniamina Buttona” - przypadkowe). Mieszka z matką, ojca nie zna. Okazuje się nim młody, idealistyczny – jakżeby inaczej – polityk Amol (Abhishek). Spotkanie z nim, jak to w kinie nie tylko bollywoodzkim bywa, zmienia życie całej trójki.
Ciemna strona Lennona
Boga nie było, ale organizatorzy zadbali o pomniejsze bóstwa – muzyczne. W filmie „Nowhere boy” Sama Taylora Wooda mogliśmy zobaczyć początki kariery Johna Lennona. Gra go (i nieźle mu to wychodzi) przystojny Aaron Johnson („Kick-Ass”), a wspiera wspaniała jak zwykle Kristin Scott Thomas. Z filmu dowiadujemy się, że Lennon był gwiazdą rocka zanim został gwiazdą rocka: pił, palił jak smok, wdawał się w bójki i posuwał panienki w krzakach. Dość odległe od uduchowionego Lennona i jego „imagine all the people living life in peace”; zapewne trzeba zrzucić to na karb grzechów młodości. Film jest niezły, ogląda się go przyjemnie, choć czasem traci tempo. Jego twórcy wyraźnie też nie mogli się zdecydować, czy kręcą biografię piosenkarza, czy kameralny dramat o dwóch kobietach – lekkomyślnej matce i chłodnej ciotce, które walczą o miłość dorastającego chłopaka; czasami zderzenie tych dwóch perspektyw zgrzyta.
Lekko, słodko i ładnie
„New York, I love you” jest z kolei jak beza: lekka, słodka i ładna, a zapominamy o niej natychmiast po zjedzeniu. Lukrem na bezie są aktorzy: w kilkuminutowych scenkach znajdziemy Natalie Portman, Ethana Hawke, Orlando Blooma, Andy’ego Garcię czy Christinę Ricci. Dziesięć nowelek dziesięciu reżyserów, których łączy temat – miłość – i miejsce: Nowy Jork. Miłość we wszelkich możliwych odmianach: na jedną noc i na całe życie, pierwsza i ostatnia, rodzicielska, małżeńska, namiętna, przypadkowa, tylko możliwa. Pokazują wpływ metody Stanisławskiego na utratę cnoty, wyjścia na papierosa na ożywienie życia małżeńskiego i Dostojewskiego na tworzenie muzyki. Nie za każdym razem wyszło: nowelka o starej śpiewaczce i kulawym boyu hotelowym jest nieznośnie pretensjonalna, o młodym złodzieju – przekombinowana, ale większość ogląda się z przyjemnością. Te błahe historyjki, przerywane przebytkami z NY, mają coś w sobie: taką miejskość, pewność siebie, mroczną urodę nocnych ulic, stylowy nieład małych mieszkań i chłód hotelowych apartamentów. A te, w których twórcy postawili na inteligentny dialog i ironiczny humor, jak ta o pisarzu podrywającym prostytutkę czy 53 rocznicy ślubu, to małe perełki.
Dla koneserów
Natomiast „Redland”, film, który miał największą dotychczas widownię oprócz „Jaśniejszej od gwiazd”, to z kolei, trzymając się metafor kulinarnych, potężny zakalec. Na ekranie widać głównie samozachwyt: operatora, który ma tyle fajnych filtrów na kamerę i potrafi je użyć; reżysera, który tak się zachwycił efektem wspólnej pracy, że w montażu niewiele chyba wyciął, i scenarzysty, który zamiast dialogu preferował głos z offu wypowiadający banalne mądrości. Film jest naprawdę ładny, trzeba mu to przyznać – jak ktoś lubi sepię, nieostre zdjęcia i dużo zbliżeń – ale to jego przeestetyzowanie sprawia, że historia jego bohaterów nijak nas nie obchodzi. O ile można mówić o historii: materiały prasowe opisują film jako sagę rodziny walczącej o przetrwanie podczas wielkiego kryzysu, ale w rzeczywistości sprowadza się ona do pytania, kto zapłodnił Mary-Ann i czy ojciec upoluje jelenia. Jak na film trwający prawie dwie godziny, trochę mało.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: theunforgettabletour.com