- Ta droga jest niebezpieczna - mówią o obwodnicy Mszczonowa okoliczni mieszkańcy. W październiku w wypadku zginęła tu trójka dzieci. Zarządca drogi obiecał poprawki w oznakowaniu. Ale minęły trzy miesiące i nic się nie zmieniło.
Chodzi o odcinek drogi krajowej nr 50, nazywanej nieformalnie obwodnicą Warszawy dla tirów. Zawsze panuje tutaj spory ruch, z trasy korzysta bardzo wielu kierowców ciężarówek.
Po tragicznym wypadku zarządca drogi, Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, przeprowadził audyt. Służby stwierdziły, że to miejsce jest bezpieczne. Mimo tego w GDDKiA zdecydowano, że w miejscu, w którym doszło do wypadku, pojawi się zakaz wyprzedzania i ograniczenie prędkości. Takie ustalenia zapadły jeszcze w październiku. Jednak do tej pory na obwodnicy Mszczonowa nie zmieniło się nic.
Tragiczny wypadek
- To była wielka tragedia, wszyscy bardzo przeżyli - tak o wypadku mówili mieszkańcy Mszczonowa - około sześciotysięcznej miejscowości, w okolicy której, późnym wieczorem 1 października, doszło do tragedii.
Było około godziny 21. Dwa samochody jechały w przeciwnych kierunkach drogą krajową numer "50". Z jednej strony ford poruszający się w kierunku Mszczonowa, z drugiej volvo jadące w stronę Grójca. W obu autach byli rodzice z trójką dzieci. Rodziny mogły się nawet znać - obie mieszkały w okolicy.
Około kilometra od węzła, który łączy krajową "50" z drogą numer osiem, kierująca fordem zaczęła wyprzedzać ciężarówkę. Kiedy jej samochód znalazł się na drugiej stronie jezdni doszło do czołowego zderzenia z volvo. Uderzenie było tak silne, że wyprzedzający samochód obrócił się o 180 stopni.
Według relacji świadków, w chwili zderzenia auta znalazły się w powietrzu, a następnie spadły na drogę. Jako pierwsze na miejsce wypadku dotarła Ochotnicza Straż Pożarna z Mszczonowa. Według relacji lokalnej prasy, na miejscu zastali trójkę dzieci z forda, które wysiadły o własnych siłach. Jak dowiedzieliśmy się od świadków zdarzenia, kobieta która kierowała tym samochodem również wysiadała z pojazdu, po czym upadła na jezdnię. Pogotowie zabrało ich do szpitala.
Reszta uczestników zderzenia nie miała tyle szczęścia. Dzieci jadące volvo zginęły, a kierujący tym pojazdem z rozległymi obrażeniami został przetransportowany przez Lotnicze Pogotowie Ratunkowe do szpitala w Warszawie. Ciężko ranna została także matka zmarłych dzieci. Mąż kierującej fordem został lekko ranny.
"Wyłącza się emocje"
W wypadku zginęły 11, 9 i 6-letnie dzieci.
- W takich chwilach wyłącza się emocje i walczy o życie ludzi - relacjonował jeden ze strażaków. Akcja ratunkowa trwała ponad sześć godzin, a udział w niej brało 21 strażaków, policjanci z Żyrardowa i Warszawy, a także sześć karetek.
Tragedia poruszyła okolicznych mieszkańców. - Rodzina trójki dzieci, które zginęły, była dość znana w okolicy. Pamiętam jak jeszcze kilka dni przed tym zdarzeniem widziałem ich wszystkich uśmiechniętych. Bardzo mi przykro z powodu tego, co się wydarzyło. To był ogromny cios - mówił jeden z mieszkańców.
Brak ostrożności
Sprawą zajęła się prokuratura. Liczne ekspertyzy i opinie biegłych wykazały, że prawdopodobną przyczyną wypadku było niezachowanie ostrożności przez kierującą samochodem marki Ford. Auta były dość nowe, miały ważne badania techniczne.
Z informacji prokuratury wynika, że dzieci w fordzie przewożone były w fotelikach, z kolei w volvo ich nie było. Samochód jednak wyposażony był w zintegrowane podwyższone siedziska, które spełniają normy i wymagania odnośnie do przewożenia dzieci. W obu samochodach wszyscy uczestnicy wypadku byli zapięci pasami bezpieczeństwa. W momencie tragedii pojazdy jechały z prawidłową prędkością.
Ograniczenie prędkości, zakaz wyprzedzania
Na łuku, gdzie doszło do wypadku, jest po jednym pasie ruchu w obu kierunkach. Rozdziela je linia przerywana. Wyznaczone jest również pobocze, a jezdnia znajduje się na wzniesieniu. Od pobliskich zbiorników wodnych odgradzają ją barierki. W pogodny dzień widoczność jest duża. Do wypadku doszło jednak późnym wieczorem, a to droga nieoświetlona.
Ludzie z okolicznych domów twierdzą, że miejsce jest niebezpieczne. Łuku pomiędzy piątym a szóstym kilometrem obwodnicy w szczególności. Jak mówią, w tym miejscu kierowcy jeżdżą bardzo szybko.
- To jest wina oznakowania dogi. Powinny być dwie linie ciągłe, ale jest linia przerywana. W każdej chwili może być wypadek - twierdzi pan Władysław, który mieszka najbliżej miejsca wypadku.
- W trosce o bezpieczeństwo, chcąc zminimalizować ryzyko podobnych wypadków zdecydowaliśmy, aby na łuku wprowadzić ograniczenie prędkości do 70 km/h oraz zakaz wyprzedzania na odcinku 200 metrów - mówiła Małgorzata Tarnowska, rzecznik prasowy GDDKiA. Dotychczas w tym miejscu dopuszczalna maksymalna prędkość wynosiła 90 km/h.
Zmiany zostaną jednak wprowadzone dopiero wiosną. Dlaczego trzeba czekać tak długo? - Pasów się nie maluje zimą. Nie pozwoliła nam na to pogoda. Zmiany wprowadzimy niezwłocznie jak warunki atmosferyczne nam na to pozwolą - obiecuje Małgorzata Tarnowska, rzecznik prasowy GDDKiA.
Mateusz Dolak
(m.dolak@tvn.pl)