Zdarza się, że w karetce spędzają niemal dobę. Czas na krótką przerwę przychodzi tylko podczas dezynfekcji pojazdu i wymiany kombinezonu. Pacjentów przybywa, wydłużają się dystanse pokonywane w poszukiwaniu miejsca w szpitalu. - Mogę śmiało powiedzieć, że w tygodniu wyrabiam od 80 do 100 godzin, tylko po to, żeby system ratownictwa w Warszawie mógł istnieć - mówi Rafał Chanas, ratownik i dyspozytor medyczny. Pracownicy pogotowia nie mają wątpliwości: trzecia fala pandemii pokazała, że sytuacja jest dramatyczna.
"Nasze tournée po szpitalach trwa" - tak ratownicy medyczni opisują obecne zmagania z szukaniem wolnych miejsc dla chorych na COVID-19. Z nagrań, do których dotarliśmy, wynika, że warszawskie załogi karetek jeżdżą coraz dalej, by przekazać chorego. W piątek wieczorem kilka zespołów ze stolicy i okolic spotkało się w kolejce przed SOR-em w oddalonym o 80 kilometrów Nowym Mieście nad Pilicą. Codziennością stają się nawet o wiele dalsze "wycieczki". Średnio na dobę stołeczne pogotowie podejmuje około 800 interwencji. Od 30 do 40 procent z nich dotyczy osób zakażonych koronawirusem w wieku od 20 do 50 lat. Coraz częściej o pomoc proszone jest Lotnicze Pogotowie Ratunkowe.
- Przy pierwszej i drugiej fali pandemii myśleliśmy, że gorzej już być nie może. Trzecia fala pokazała, że sytuacja jest dramatycznie cięższa - ocenia pielęgniarz i ratownik medyczny Paweł Wnuk z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego "Meditrans". W rozmowie z reporterką TVN24 wyjaśnia, że liczba wezwań do osób zakażonych koronawirusem jest dużo większa niż w poprzednich miesiącach. A to przekłada się na wydłużenie czasu przebywania w ambulansach i strojach ochronnych. - Bywa, że przez 24 godziny dyżuru praktycznie nie opuszczamy ambulansu - zaznacza.
- Wiąże się to z tym, że są długie czasy przestoju pod szpitalami. Zdarza się, że szpital po prostu nie ma miejsc i musimy przejechać z pacjentem do innego. Bywa też tak, że jedziemy do szpitala oddalonego o kilkaset kilometrów. Na szczęście dzieje się to jeszcze w obrębie naszego województwa, czyli 160-170 kilometrów w jedną stronę, ale są takie przypadki - mówi Wnuk. I wylicza, że załogom z Warszawy zdarza się wozić pacjentów do Iłży, Lipska, Nowego Miasta nad Pilicą, Radomia czy Siedlec.
Jedyną szansą na przerwę są momenty, kiedy trwa dezynfekcja pojazdu oraz wymiana sprzętu i odzieży ochronnej. Wnuk opisuje, że tylko wtedy ratownicy mają możliwość zjedzenia czegoś i załatwienia potrzeb fizjologicznych.
"W pewnym momencie miejsca się kończą i dochodzi do dramatów"
Ratownik zaznacza, że obecnie coraz częściej pacjentami stają się osoby młode. - Te stany są cięższe i dużo szybciej się pogarszają przy brytyjskiej mutacji koronawirusa - wskazuje.
Przyznaje też, że stan danej osoby ma znaczenie przy decyzji o przewiezieniu jej do odległego szpitala. - Staramy się transportować takich pacjentów, którzy są w stanie przetrwać taką trasę. Dyspozytornia medyczna, która nami kieruje, wykonuje bardzo dobrą pracę. I w porozumieniu z nimi wiemy, kogo można dalej przetransportować, a kto w związku ze swoim stanem musi być bliżej przewieziony, co nie zawsze jest możliwe - dodaje. - W pewnym momencie te miejsca się kończą i dochodzi do dramatów - mówi Wnuk.
"Najcięższe jest to, że nikt nas nie rozumie"
Ratownicy medyczni mówią wprost: są przemęczeni i przepracowują w tygodniu dużo więcej godzin niż przeciętna osoba zatrudniona na etat. - Tak zwany krótki dyżur to u nas 12 godzin, zwykły dyżur to 24 godziny, a dłuższy dyżur to 36 godzin. Mogę śmiało powiedzieć, że w tygodniu wyrabiam od 80 do 100 godzin, tylko po to, żeby system ratownictwa mógł istnieć w Warszawie. Musimy szukać problemu nie w ratownikach i lekarzach, tylko tam, gdzie on naprawdę istnieje - trzeba zwiększyć nakłady na ratownictwo medyczne w postaci aut i zwiększyć (liczebność - red.) załogi - apeluje Rafał Chanas, ratownik i dyspozytor medyczny w "Meditarnsie".
Chanas twierdzi, że system ratownictwa medycznego został przeciążony nie tylko przez zachorowania na COVID-19, ale też przejście przychodni na system e-leczenia. Jego zdaniem, podczas teleporad lekarze zbyt często i na wyrost zalecają pacjentom wzywanie pogotowia. - Tak jest cały czas, z byle czym. Lekarze przychodni tak obciążają nas jako ratowników, że nie jesteśmy w stanie się wyrobić do zwykłych codziennych przypadków, jak omdlenie, upadek z wysokości czy rana kłuta. Policjanci czekali ostatnio trzy godziny z agresywnym pacjentem po zażyciu narkotyków - opowiada.
- Najcięższe jest to, że nikt nas nie rozumie: tego, że jako ratownictwo medyczne powinniśmy jechać do stanów nagłych. Jeżeli chcemy nas odciążyć, to może warto pomyśleć o powołaniu karetek wyłącznie covidowych. Powinniśmy zwiększyć nakłady karetek i obstawy medycznej. O to nikt nie zadbał, a pandemia trwa już od roku - mów Chanas.
Ratownik opisuje też, że zmęczenie daje się wszystkim mocno we znaki. - Jak tylko odłożę słuchawkę, od razu mam następny telefon. Budzę się przez to w nocy. Dziś w nocy zerwałem się nagle, bo byłem pewny, że mam wyjazd. Jesteśmy tak przemęczeni, że mnie się już śnią telefony i dzwonki wyjazdowe - opowiada Chanas. - To my, ratownicy rozbijamy tę górę i jeżeli nikt nie zwróci na to uwagi, to runie. A mamy dopiero początek trzeciej fali - zaznacza.
Źródło: tvnwarszawa.pl / TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24