Dwoje aktywistów zostało zatrzymanych w związku z rozwieszonymi na przystankach w stolicy plakatami atakującymi ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego. Reporterowi TVN24 opowiedzieli, jak wyglądały działania policji. A obrońca jednej z podejrzanych osób twierdzi, że sprawa ma kontekst polityczny.
Na początku czerwca stołeczni policjanci tłumaczyli, że zatrzymali kobietę, która może mieć związek z rozwieszaniem w Warszawie plakatów uderzających w ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego. Plakaty "Ewangelia wg Łukasza Sz." pojawiły się w gablotach wiat przystankowych pod koniec maja. We wtorek 9 czerwca policja poinformowała o zatrzymaniu kolejnej osoby związanej z tą sprawą, a w środę o "zakończeniu czynności z osobami zatrzymanymi".
Teraz oboje mówią, jak wyglądało to z ich perspektywy.
- Kazano mi się rozebrać do naga, kompletnie do naga. Musiałam ściągnąć buty, więc stałam zupełnie nago - tak według Anny zaczęła się jej 41-godzinna wizyta w policyjnej izbie zatrzymań. - Siedzi się na tym katafalku. Jest to betonowe, zimne. Żadnego koca się w ciągu dnia nie dostaje – relacjonuje Anna.
Jak dodaje, wcześniej policjanci weszli do jej mieszkania. Było drobiazgowe przeszukanie, konfiskata telefonów i laptopów. - Podobno czuły gest z ich strony, że kajdanki miałam zapięte z przodu, inaczej niż Bartek. Bartek miał z tyłu – opowiadała dalej.
"Zajrzano do łóżka mojej córki"
Bartłomiej Sabela to dziennikarz i również aktywista, który razem z Anną usłyszał zarzuty włamania do wiat przystankowych i kradzieży plakatów.
- Zastosowanie tego typu środków wobec aktywistów jest niczym innym, jak formą zastraszenia, szykan i powiedzenia: "nie róbcie tego, a inni, którzy myślicie o czymś takim, to zastanówcie się dwa razy" – ocenił Bartłomiej Sabela, który na komisariacie spędził 24 godziny. Według jego relacji, zatrzymany był w podobny sposób jak Anna.
Z ich relacji wynika, że policja na żadnym etapie nie szukała skradzionych plakatów. - Zajrzano do łóżka mojej córki, gdzie faktycznie przetrzymuję plakaty, które są pamiątką z różnych akcji aktywistycznych. I te plakaty nawet nie zostały rozwinięte. Jeśli szukali jakiegoś skradzionego mienia, to powinni sprawdzić, czy rulon zawiera któryś z tych skradzionych plakatów – mówiła pani Anna.
Policja twierdzi, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem. - Te wszystkie terminy, które wskazuje nam Kodeks postępowania karnego, zostały zachowane. Tu nie chodzi o przetrzymywanie. Mamy do czynienia z osobą zatrzymaną do popełnionego przestępstwa – odniósł się do tego rzecznik stołecznej policji Sylwester Marczak.
Obrona składa zażalenie
Aktywistom grozi do 10 lat więzienia. Mecenas Radosław Baszuk, obrońca Anny, twierdzi, że nie ma mowy o kradzieży, w dodatku z włamaniem. Jego zdaniem to sprawa polityczna. – Osoby opozycyjnie czy krytycznie nastawione wobec rządzących ścigane są przy wykorzystaniu instrumentalnie traktowanego prawa karnego. To jest historia, o której czytaliśmy w książkach dotyczących reżimów autorytarnych albo obserwujemy takie sytuacje w Rosji, na Białorusi – ocenił.
Według obrońcy, ponad 40-godzinne zatrzymanie było zupełnie nieadekwatne i niepotrzebne. - Czynności procesowe wymagane przez prawo, przeprowadzane z jej udziałem, zajęły nam trzeciego dnia zatrzymania niespełna godzinę – wskazał mecenas.
Obrona ma złożyć zażalenie w tej sprawie.
RPO chciał wyjaśnień od policji
Zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich Stanisław Trociuk zwrócił się do stołecznej policji o wyjaśnienia w sprawie tych zatrzymań. Według jego oceny, wątpliwości budzą okoliczności zatrzymania. Jak odpowiadał wówczas Sylwester Marczak, policja miała do czynienia ze sprawą kradzieży z włamaniem, a czynności były prowadzone na postawie przepisów Kodeksu karnego i nie chodzi o rozwieszanie plakatów i ich treść, ale o kradzież z włamaniem.
Źródło: TVN24, tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN