Od 2 listopada Barack Obama sypia zapewne nienajlepiej. Demokraci, którzy do tej pory dzierżyli władzę w Kongresie, ponieśli dotkliwą porażkę w wyborach. Jakiekolwiek polityczne ruchy prezydenta stały się trudniejsze, a momentami nawet niemożliwe.
Od początku wiadomo było, że demokratom nie będzie łatwo utrzymać poparcie. Bo jak może być łatwo, kiedy na początek rządów przypada wybuch światowego kryzysu gospodarczego i sytuacja ekonomiczna w kraju nie napawa optymizmem – bezrobocie przekracza 9 proc. a deficyt budżetowy jest wyjątkowo duży. Przy ogromnej frustracji społeczeństwa, demokraci i Obama nie mogli liczyć na zbyt wiele. Pokazywała to coraz gorsza w sondażach ocena pracy prezydenta, a także rosnąca akceptacja dla działań nowego ruchu na politycznej scenie USA – Tea Party.
Bardziej czerwono
Przed listopadowymi wyborami to Partia Demokratyczna rządziła w Kongresie – miała przewagę zarówno w Senacie (59 miejsc przypadało właśnie „niebieskim”, ich rywale dysponowali 41), jak i w Izbie Reprezentantów (Partia Demokratyczna miała 255 miejsc, republikanie - 178). Po jesiennym głosowaniu „niebiescy” wprawdzie nadal mają większość w Senacie, jednak przewaga znacznie stopniała (demokraci trzymają teraz 53 miejsca). Grand Old Party (GOP) przejęła natomiast kontrolę nad niższą izbą parlamentu Stanów Zjednoczonych. Republikanie dysponują 242 miejscami, w rękach adwersarzy jest 193.
Trochę trudniej
Taki wynik trudno nazwać inaczej jak porażką demokratów, choć i tak w porównaniu z przedwyborczymi sondażami (niektóre dawały republikanom nawet 49 miejsc w Senacie), ostateczny wynik okazał się nieco lepszy.
Do tej pory, kiedy Obama miał za sobą cały parlament, mógł o wiele swobodniej przeprowadzać zaplanowane projekty. Teraz sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Przy podziale Kongresu, trudne jest wprowadzenie w życie jakichkolwiek planów – projekty muszą być zaakceptowane przez obie izby zanim trafią do prezydenta.
Źródło: tvn24.pl