- Żołnierzom na misjach brakuje jedzenia, sami kupują dodatkowe magazynki czy kamizelki kuloodporne. Dziękuję gen. Waldemarowi Skrzypczakowi, że odważył się poruszyć bagno, jakim jest polityka wobec wojska - mówi Natalia Ambrozińska, wdowa po zastrzelonym w Afganistanie kpt. Danielu Ambrozińskim. I dodaje, że po śmierci męża nie mogła liczyć na żadną pomoc ze strony szefa MON Bogdana Klicha.
Wdowa po zastrzelonym żołnierzu w wywiadzie dla "Polski The Times" nie ma wątpliwości, że gen. Skrzypczak miał rację oskarżając kierownictwo Ministerstwa Obrony Narodowej o złe wyposażenie polskich żołnierzy w Afganistanie, ponieważ – jak mówi – sytuacja w armii jest fatalna.
W głównej bazie w Ghazni nie jest tak źle. Ale tam, gdzie był mój mąż - w bazie Vulcan - jedzenia brakowało. Mój mąż zawsze cieszył się, gdy mógł pojechać do Ghazni, bo tam mógł się spokojnie najeść. To zresztą nie wszystko. Także warunki, w jakich mieszkają polscy żołnierze, są skandaliczne. Łóżka są takie, że nie można się wyspać Natalia Ambrozińska
- Dlatego jestem wdzięczna generałowi Skrzypczakowi, że powiedział o tym głośno. Wścieka mnie, gdy ktoś śmie oskarżać generała o to, że mówiąc o złym wyposażeniu wojska, obraża pamięć mojego męża. Powtórzę jeszcze raz, nie jestem obrażona, ale chcę mu podziękować - podkreśla wdowa po kpt. Ambrozińskim.
"Inni wojskowi śmieją się z naszych żołnierzy"
- Przed wyjazdem na misję żołnierze muszą robić ogromne zakupy na własny koszt. Im wszystkiego brakuje. Są niedoposażeni. Mój mąż na własny koszt kupował dodatkowe magazynki, celowniki, gogle antyodłamkowe, a nawet kamizelkę kuloodporną. Sam musiał sobie także kupić kalkulator, który pomagał w przeliczaniu współrzędnych na mapie - mówi Natalia Ambrozińska.
I dodaje: - Wszyscy muszą dokupować sprzęt na własną rękę. Meldują oczywiście, czego brakuje, ale to nie odnosi skutku. To całe zaopatrzenie gdzieś po drodze się rozpływa.
"Brakuje nawet jedzenia"
Ponieważ brakowało ludzi, został nagle skierowany na patrol jako dowódca. Miał tak pracować tylko dwa tygodnie, czyli do piątku. Ale znów coś się przedłużyło i został dłużej. Zginął w poniedziałek. W tym czasie biurokraci siedzieli w swoich pokojach i oglądali wojnę w telewizji. Natalia Ambrozińska
Brakuje jednak nie tylko sprzętu, ale i... jedzenia. - Takie są fakty. W głównej bazie w Ghazni nie jest tak źle. Ale tam, gdzie był mój mąż - w bazie Vulcan - jedzenia brakowało. Mój mąż zawsze cieszył się, gdy mógł pojechać do Ghazni, bo tam mógł się spokojnie najeść. To zresztą nie wszystko. Także warunki, w jakich mieszkają polscy żołnierze, są skandaliczne. Łóżka są takie, że nie można się wyspać - opowiada Ambrozińska.
I dodaje, że śmieszne jest to, co mówi szef MON Bogdan Klich, iż inne kontyngenty mogą zazdrościć. - My przecież nawet nie mamy czym wysłać naszych żołnierzy do Afganistanu - stwierdza i jako przykład podaje sposób, w jaki do Afganistanu dostał się jej mąż.
- Leciał tam dwa tygodnie. Po drodze miał przystanki w pięciu bazach. Pamiętam, jaki był z tego powodu rozżalony. Nasi żołnierze lecą na zakładkę z Amerykanami. To znaczy, że jeśli jakiś amerykański samolot transportowy ma miejsce, to zabiera naszych. Jeśli nie, muszą czekać. I tak mój mąż w każdej bazie czekał po kilka dni. Taka sytuacja jest poniżająca dla naszych żołnierzy. Biurokraci wysyłają naszych świetnych żołnierzy, a nawet nie mają ich czym zawieźć - mówi Ambrozińska.
"Męża nie powinno być na tym patrolu"
I podkreśla, że w Iraku nie było wcale lepiej. - W Iraku na początku się z nas wszyscy śmiali, bo jeździliśmy jakimiś przedpotopowymi pojazdami. A z uzbrojeniem było podobnie jak w Afganistanie. Wiecznie czegoś brakowało - mówi wdowa po kpt. Ambrozińskim.
Kobieta mówiąc o okolicznościach śmierci swojego męża podkreśla, że nie powinno go być na tym patrolu. - Miał jechać na bezpieczny etat. W Afganistanie miał pracować przy sztabie, jako logistyk. Potem nagle rozkazem został przesunięty do bazy Vulcan jako doradca. Znał język angielski, potrafił dogadywać się z Afgańczykami. Ponieważ brakowało ludzi, został nagle skierowany na patrol jako dowódca. Miał tak pracować tylko dwa tygodnie, czyli do piątku. Ale znów coś się przedłużyło i został dłużej. Zginął w poniedziałek. W tym czasie biurokraci siedzieli w swoich pokojach i oglądali wojnę w telewizji - mówi, nie kryjąc żalu.
Klich obiecał, ale nie pomógł
Ma też żal do ministra obrony o to, jak zachował się po śmierci jej męża. - Bogdan Klich dzwonił do mnie z kondolencjami. Mówił wtedy, że mogę na niego liczyć. Gdy potrzebowałam pomocy, próbowałam się do niego dodzwonić. Nie znalazł dla mnie czasu. Byłam odsyłana od jednego wiceministra do drugiego. Dopiero gen. Skrzypczak zainteresował się moją sprawą. A chodziło o wcześniejsze ściągnięcie zwłok do Polski. Nikt z ministerstwa nie chciał nic powiedzieć. Pomógł dopiero gen. Skrzypczak - mówi wdowa po kpt. Ambrozińskim.
Źródło: "Polska The Times - Głos Wielkopolski"
Źródło zdjęcia głównego: mon.gov.pl