W Krakowie mówi się o tym, że nawet dwa i pół tysiąca uczniów nie dostało się do wymarzonych szkół. Minister edukacji Dariusz Piontkowski mówi, że zawsze tak było. Nie jest tak. Kraków jest tego świetnym dowodem. Tam w zeszłym roku zabrakło 1200 miejsc, dwa lata temu 800, jednak przepaść między 1200, 800 a dwa i pół tysiąca jest olbrzymia - mówiła we "Wstajesz i wiesz" w TVN24 Justyna Suchecka, dziennikarka "Gazety Wyborczej".
Ogromna liczba uczniów chce obejrzeć arkusze egzaminów gimnazjalnych w Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Warszawie. Do tej pory wpłynęło ponad 10 tysięcy wniosków. Uczniowie trzecich klas likwidowanych gimnazjów i ósmych klas podstawówek walczą o miejsca w liceach ze względu na tak zwany podwójny rocznik, dlatego przy rekrutacji liczy się każdy punkt.
"W Warszawie będzie najbardziej dramatycznie"
Do tej sprawy odniosła się we "Wstajesz i wiesz" w TVN24 Justyna Suchecka, dziennikarka "Gazety Wyborczej", która od ośmiu lat zajmuje się tematami edukacji.
- Oblężenie komisji wynika głównie z tego, że te dzieci, młodzież, wiedzą, że każdy punkt w ich rekrutacji ma olbrzymie znaczenie - powiedziała.
Jak zaznaczyła, taka sytuacja, gdzie brakuje miejsc ma miejsce w Lublinie, Olsztynie, Krakowie, problemy będą prawdopodobnie też w Zielonej Górze, gdzie dzisiaj mają się pojawić wyniki. - Myślę, że w Warszawie będzie najbardziej dramatycznie, to też by potwierdzały dane z okręgowych komisji, bo o ile jest kilkanaście tysięcy wniosków o wgląd, to w samej Warszawie to jest ponad 10 tysięcy - mówiła.
Pytana, jak często egzaminatorzy się mylą, odpowiedziała, że nieczęsto. - To są tak naprawdę promile. Tak jak wiemy na przykładzie Warszawy z tych ponad już sześciu tysięcy (rozpatrzonych - red.) wniosków, o ile dobrze pamiętam, tylko 30 wyników poprawiono, więc to nie jest dużo. Ale ten rok jest szczególny, bo kilka dni po ogłoszeniu wyników okazało się, że Okręgowa Komisja Egzaminacyjna w Warszawie źle wpisała wyniki uczniów z dysleksją - powiedziała Suchecka.
- Myślę, że wielu rodziców, nie wiedząc, że jest to błąd informatyczny, a nie źle sprawdzone prace, teraz nie bez powodu jest w stresie i razem ze swoim dziećmi do OKE się wybiera - dodała.
"Najpopularniejszy scenariusz to jest wysłanie uczniów do szkół branżowych"
Dziennikarka zapytana, jak samorządy mogą rozwiązać ten problem, odparła, że "najpopularniejszy scenariusz i ten, z którym samorządowcy się nie kryją, to jest wysłanie tych uczniów do szkół branżowych".
- W Krakowie, gdzie mówi się o tym, że nawet dwa i pół tysiąca uczniów nie dostało się do wymarzonych szkół, nadal jest bardzo dużo wolnych miejsc, ale nie w tych szkołach, do których oni chcieli iść. Nie jest tak jak mówi minister Piontkowski, który mówi, że zawsze tak było. Kraków jest tego świetnym dowodem. Tam w zeszłym roku zabrakło 1200 miejsc, dwa lata temu 800, jednak przepaść między 1200, 800 a dwa i pół tysiąca jest olbrzymia - tłumaczyła.
- Nie było tak, że dzieci były zmuszane, by iść do szkół branżowych. Było bardzo dużo przeciętnych liceów, gdzie nadal można było wylądować w szkole z maturą. Problemem ze szkołą branżową nie jest to, że to jest szkoła złego wyboru, tylko to jest szkoła bez egzaminu maturalnego - mówiła.
I dodała, że "nie każdy, kto miał słaby wynik na egzaminie jest uczniem niezdolnym do studiowania". - To nie jest takie proste, to jest bardzo niesprawiedliwie, bo one (dzieci - red.) będą musiały zrobić trzy lata szkoły branżowej, a następnie dwa lata branżowej uzupełniającej, żeby do tej matury podejść - wyjaśniła.
Mówienie, że to wina samorządów "jest nieuczciwe"
Dopytywana, na ile wpływ na to, co się dzieje ma wpływ brak limitów w ilości składanych podań do liceów i do szkół średnich, powiedziała: - To jest coś, co zamazywało obraz na tym pierwszym etapie rekrutacji, kiedy podawaliśmy w mediach, ile jest chętnych (osób - red.) na miejsce w klasie. To rzeczywiście wyglądało bardzo dramatycznie.
- My tak naprawdę, kiedy słyszymy, że brakuje 800 miejsc, czy 600 miejsc w jakimś mieście, to nie mówimy o uczniach, którzy dostali się do kilku szkół. Oni się już dostali do jednej, oni do tej jednej złożą papiery, więc wypadną z tego systemu tak naprawdę tylko ci, którzy zdecydują na przykład, żeby pójść do szkoły niepublicznej albo pójść do szkoły w mniejszym mieście. Mówienie o tym, że to normalne, i że to jest wina samorządów, jest nieuczciwe, bo samorządy właśnie po to zrobiły nabór bez limitów, żeby więcej uczniów dostało szkołę już na początku. Gdyby ten limit był to sytuacja mogłaby być jeszcze gorsza - oceniła.
"Pierwsza rzecz - wniosek o wgląd do pracy"
Dziennikarka mówiła też, co może zrobić rodzic dziecka, któremu nie udało się na egzaminie zdobyć takiej liczby punktów, która pozwoliłaby na dostanie się do wymarzonego liceum. - Gdyby moje dziecko się nie dostało do szkoły średniej, to jednak pierwszą rzeczą, którą bym zrobiła to byłby wniosek o wgląd do pracy. Bo być może ma więcej punktów niż wskazywało na to świadectwo - zaznaczyła.
- Wielu rodziców wybierze edukację niepubliczną, choć z tym też będzie problem. Po pierwsze nie każdego na to stać, po drugie w tym roku szkoły niepubliczne były wyjątkowo oblegane. W Warszawie było po cztery-pięć osób na miejsce w szkołach społecznych i prywatnych. Niestety prawdopodobnie czeka ich wybór tej szkoły branżowej i staną przed wyborem jak wybrać tę szkołę, żeby ona była możliwie najlepsza - przyznała.
Jak podkreśliła, pisze o edukacji od ośmiu lat, co roku analizuje gdzie i ile brakuje miejsc i "to nigdy nie było porównywalne". - Czy na to ma wpływ podwójny rocznik? Zdecydowanie. Gdyby nie było tej kumulacji roczników, to nie bylibyśmy w tej sytuacji - stwierdziła.
- To czego ja się boje, a o czym jeszcze nie myślimy, bo na razie wszyscy skupiają się na tych nastolatkach, to jest to, kto ich będzie od września uczył. Bo już widzimy setki, czasem tysiące wakatów w województwach, a tak naprawdę ci dyrektorzy, którzy już szukają nauczycieli, jeszcze nie wiedzą, ile będą mieli klas - dodała.
Autor: KB/adso / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24