- Dlaczego nie posłuchali? Przecież do końca mieli warunki żeby się katapultować. Nie potrafię tego sobie racjonalnie wytłumaczyć - tak o katastrofie Su-27 podczas Air show w Radomiu mówił w "Faktach po Faktach" mjr Waldemar Łubowski. Tymczasem rosyjski dziennik "Izwiestija" podał, że samolot rozbił się, bo najprawdopodobniej zawiodła elektronika.
- Może musieli pokazać więcej niż trzeba? - zastanawia się kpt. Mirosław Żelisko. Skąd takie pytanie? Być może stąd, że największe światowe pokazy lotnicze z punktu widzenia wielu ich uczestników mają przynieść jedno: świetną promocję. Mimo wszystko kapitan Żelisko sensu organizowania takich pokazów nie podważa. Podkreśla jednak, by zdawać sobie sprawę z tego, że "każdy samolot pokazuje się po to, by go sprzedać. - Takie pokazy mają cel komercyjny: wypromować maszynę - zaznacza.
Ale czy myśliwiec Su-27 to rzeczywiście maszyna, która sprawdza się w ekstremalnie trudnych figurach lotniczych, skoro co jakiś czas pojawiają się nowe informacje o kolejnych wypadkach tego samolotu? - Sprawdza się - stwierdza kategorycznie mjr Waldemar Łubowski. Powód jest prosty i według wielu próżny: - Su-27 sprawdza się na pokazach, bo przyciąga tłumy ludzi - dodaje major.
"To największa zagadka"
Tak jasnej odpowiedzi Łubowski nie potrafi jednak dać jeśli chodzi o możliwe powody, dla których białoruscy piloci nie katapultowali się. A dziś jest już pewne, że taka komenda padła z wieży. - To jest właśnie najbardziej zagadkowa rzecz, bo do końca były do tego warunki. Nie potrafię sobie tego racjonalnie wytłumaczyć - przyznaje major Łubowski.
Przypomina też, że według coraz bardziej powszechnej hipotezy piloci mogli "do samego końca nie chcieć skierować samolotu w stronę ludzi". - Niebezpieczeństwo upadku na zabudowania było jak najbardziej realne. Historia pokazała nie jeden raz, że ostre rygory zabezpieczania takich pokazów nie zawsze wystarczały - zaznacza major.
Według kapitana Mirosława Żeliski nie katapultowanie się pilotów jest tym bardziej zastanawiające, że fotele w Su-27 "charakteryzują się tym, że można katapultować się stojąc na stoisku". - Czyli przy wysokości "zero" i prędkości "zero".
Do końca mieli nadzieję?
Według rosyjskiego dziennika "Izwiestija" piloci do końca mogli mieć nadzieję, że maszynę uda się wyprowadzić. Zawiodły jednak pokładowe urządzenia elektroniczne. - Na nagraniu wideo dokładnie widać, jak po wykonaniu figury wyższego pilotażu pilot stara się włączyć dopalacz. Na pewien czas dym z silników stał się gęstszy, ale potem stał się bledszy niż normalnie. Maszynie po prostu nie starczyło ciągu i runęła na ziemię - powiedział rozmówca gazety.
Jak piszą "Izwiestija", w biurze projektującym samoloty Su uważa się, że niedzielny wypadek mógł być następstwem przeprowadzanej od dawna na Białorusi modernizacji myśliwców bez współpracy z ich producentem. Wykorzystuje się przy tym nielicencjonowane wyposażenie pokładowe, przeznaczone dla klientów z krajów Trzeciego Świata. - W samolocie nieprawidłowo zadziałała awionika i piloci utracili kontrolę nad pracą silników - cytuje gazeta krążącą wśród konstruktorów opinię.
Nie mieli szans
Su-27 z dwoma pilotami na pokładzie uderzył o ziemię dokładnie o 13.17 w niedzielę. Po chwili świadkowie zobaczyli ogromną łunę ognia i kłęby dymu. Na miejsce zdarzenia natychmiast wysłano ekipy ratunkowe. Piloci nie mieli jednak najmniejszych szans na przeżycie.
Piloci od startu byli pod opieką ich białoruskiego instruktora, który z wieży wydawał komendy i informował o możliwym niebezpieczeństwie. Jeszcze przed startem mówił do swoich kolegów: - Przed wzlotem uspokoić się. I jak w domu - powtarzał spokojnie. Według nieoficjalnych informacji, piloci mieli prawo być zestresowani bardziej niż zwykle, bo ich poprzedni pokaz (z piątku) nie został najlepiej oceniony przez białoruskich przełożonych.
Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24/fot. KONTAKT TVN24