Mój długopis okazał się krótkopisem i się wypisał. Chociaż i tak długo służył – ale to pewnie dlatego, że w epoce elektronicznej zbyt wiele do pisania nie miał. Czas na nowy. Ponieważ długopis jest długopisem-celebrytem i występuje czasem na antenie , nie może być żółtą jednorazówką typu Bic, ani srebrnym super-Parkerem (zaraz zgubię), pozostaje średnia półka między plastikowym obciachem i metalową hiperelegancją piśmienniczą. Szukam.
W supermarkecie (akurat na zakupach mi się przypomniało, że się wypisało) dział z długopisami ma dobre kilka metrów. Jednorazówki żółte, przeźroczyste, w innych kolorach – odpadają. Żelpeny z RFN? Wygodne, ale znów - ta przeźroczysta, mało elegancja obudowa. O, a tu jakiś cienkusz w czarnym ebonicie – nie, takiego już miałem i zaraz mu urwałem srebrny uchwyt, przez co wpadał do kieszonki garnituru, dokazując w niej i brudząc. A to co?
Odpowiednia grubość, poręczny uchwyt, klasyczny wzór. Co on ma tu napisane? Co?! To on! Toż to Zenith-7, długopis mojego dzieciństwa! Co prawda w wersji ekonomicznej nie ma już eleganckiego tekturowego etui z czarnym pudełkiem i żółtą pokrywką obwieszczającą, że w środku spoczywa „Zenith-7, jakość pierwsza”, ale to on. O pomyłce nie ma mowy – o podróbce chyba też nie? Długo się nie namyślałem, po zakupie przeprowadziłem test zgodności z oryginałem – w środku, zamiast cienkiego wkładziku powinien być wesoły grubasek pełen atramentu – jest! Napisu „Made in China” nie zobaczyłem, chociaż „Made in Poland” – też nie. Ale to chyba jednak on. Zenith-7. Zobaczymy, czy okaże się godzien miana długo-pisu.