W XXI wieku jak czegoś nie ma w Internecie, to nie istnieje. I już. Przekonałem się o tym, gdy wypadłem z Google.
Wspominałem już tu parę razy, że w wolnych chwilach prowadzę serwis internetowy o historii warszawskiej dzielnicy Ursynów (tej od „Alternatyw”) ursynow.org.pl. Stronę w pocie czoła zrobiliśmy rok temu i przez rok powoli pięła się coraz wyżej w rankingu wyszukiwarki Google. Znaczy – jak ktoś w sierpniu zeszłego roku wpisał w Google „Ursynów”, to mu wyskakiwaliśmy na pierwszym miejscu trzeciej strony, a jak to samo wpisał w czerwcu tego roku to już znalazł nas na trzecim miejscu strony pierwszej. I nagle dopadła nas elektroniczna śmierć. Wypadliśmy z Google.
Wypadliśmy i już. Można sobie wpisać „Ursynów” ale tak się nas nie znajdzie. Bez polskich liter – jesteśmy. Z „o kreskowanym” już nie. Klops. Co robić? Ma ktoś jakiś pomysł?
W sumie i tak mamy szczęście. Ursynow.org.pl to serwis niekomercyjny i hobbystyczny. A gdybym tak prowadził sklep internetowy i nagle wypadłbym z Google? Jak trafią do mnie klienci? Nie trafią. Koniec i bankructwo.
Drodzy antyglobaliści – dajcie sobie spokój z rzucaniem kamieniami na szczytach ekonomicznych i pomyślcie, że ta jedna firma, z której korzysta 90% internautów (strzelam) to jest prawdziwy globalny demon, potężniejszy niż Microsoft, MacDonald i cała reszta korporacji. Bo hamburgera mogę nie zjeść, zamiast Windowsa zainstaluję Linux, ale jak wypadnę z Google – to śmierć. Nie ma mnie w Internecie – znaczy: nie istnieję.