Wróciłem z lotniska, znowu marzy mi się przyprawienie sobie skrzydeł. Kto raz zaznał uczucia unoszenia, panowania nad strachem, nigdy się od tego nie uwolni. Znamię, które nie znika.
Bo tęskni się za ciszą, za pewnym rodzajem skupienia. I to wcale nie jest skupienie na sobie, raczej otwarcie na zewnętrzność, czerpanie z niej przekazów, ogniskowanie ich. A jeśli zapytam o latanie? Spadanie we śnie, nagłe przebudzenia? Zdumienie ogarnia, że mamy w kraju aż tylu piłkarskich kibiców. W środę do fascynacji piłką kopaną, chyba bardzo skrywanych, zaczęli się przyznawać niemal wszyscy. Zastępy, legiony działaczy i polityków w kolejce do futbolowej spowiedzi, wyznania uwielbienia. Bo taka jest teraz koniunktura, piękny sen, a wszyscy pragną przecież cudownie śnić. Lata całe pozwalano jednak by stadiony zamieniały się w areny zezwierzęcenia, poniżenia dla odmiennego koloru skóry, bo taka też była koniunktura. I to też był sen. Tylko jakoś nikt nie wyrywał z tego koszmaru, nie budził, że trzeba iść do szkoły, odrobić lekcje, że świat jest już w zupełnie innym miejscu. Od kilkudziesięciu godzin podobno wszyscy jesteśmy kibicami? Cicho. Naprawdę, to lotnisko było ucieczką. Jak zawsze. Dla potrzeby perspektywy, bo tu zatraciliśmy już chyba wszystko. Pora na przebudzenie. Czy znowu nie będziemy się starać skupić na sobie uwagi Europy, że my tacy wyjątkowi? Już słyszałem pierwsze krytyczne głosy, jak to, finał mistrzostw nie u nas, tylko w Kijowie? My, my, my... I wszechobecna podejrzliwość, zawiść. A gdyby tak, całkiem poważnie, oddać ten kraj pod władanie jakiejś korony, poddać się? Kilka monarchii jeszcze przetrwało, z najbardziej pożądaną w tej chwili, brytyjską. Stać się kolonią i pozbyć kompleksów. Nie da się przecież ciągle od czegoś uciekać.