Dla mojego pokolenia igrzyska rozpoczęły się w… 1992 roku. Freddie Mercury zaśpiewał słynną „Barcelonę”, a dziecięcymi sercami, w miejsce Zorro i Batmana, zawładnęli piłkarze. Jedna połowa podwórka „była” Andrzejem Juskowiakiem, druga Wojciechem Kowalczykiem (na szczęście tylko na boisku).
Potem, gdy już przestaliśmy bawić się resorakami, przyszła Atlanta. W mieście Coca-Coli i CNN-u chociaż przez jeden dzień mogliśmy poczuć się jak USA, czy Chiny – po złotych medalach Renaty Mauer Różańskiej i zapaśników Polska prowadziła w klasyfikacji medalowej.
Gdy rozpędzone światowe potęgi zdobywały kolejne krążki, pozostało nam oklaskiwać (w końcu) złotego Roberta Korzeniowskiego. A wszystkich i tak przebił Michael Johnson, który przy akompaniamencie wrzeszczącego w niebogłosy Włodzimierza Szaranowicza, pobił niebotyczny rekord na 200 metrów (19,32). Założę się o worek jenów, że za mojego życia nikt go już nie pobije!
Nowe milenium przywitało nas igrzyskami na antypodach. Wrześniowe transmisje z Sydney pozwoliły osłodzić gorzki powrót do szkoły, a złote medale „Korzenia” zapomnieć o zbliżającej się maturze.
Takie życie
Co mogę powiedzieć o igrzyskach w Atenach? Niewiele… Nie wszędzie na świecie są telewizory, a od Walijczyków, wśród których miałem „przyjemność” wtedy przebywać, trudno oczekiwać, że porzucą swoje rugby i „bieg z górki za serem” dla egzotycznej siatkówki, czy lekkiej atletyki…Takie życie.
Co się odwlecze, nie uciecze. Igrzyska w Pekinie, z racji obowiązków zawodowych obejrzę (chyba) w całości. W tyle zostanie nawoływanie do bojkotu (zapytajcie samych sportowców co sądzą o tym pomyśle) i narzekanie, że daleko i w nocy. Od 8 do 24 sierpnia liczyć się będzie tylko sportowa rywalizacja, a w kąt pójdą ofiary w Tybecie, czy cenzura internetu…Takie życie.