Przed wejściem do pokoju, w którym umierał Steve, spryskała się mgiełką o zapachu róż. Otulająca ją woń nadała jej kształt. Zmniejszała poczucie, że zniknie. - Śmierdzisz kiblem – rzucił ojciec, gdy przytulała go na pożegnanie. Nad łóżkiem, w dawnym biurze, unosił się odór stęchlizny, potu i leków - zapach choroby. Nie było go przy niej w pierwszych latach jej życia, teraz ona towarzyszyła mu w jego ostatnich miesiącach.
Tekst powstał na podstawie wspomnień córki Steve'a Jobsa – Lisy Brennan-Jobs, opisanych w jej autobiografii "Płotka". "New York Times" i "New Yorker" uznały ją za jedną z 10 najlepszych książek 2018 roku. Brennan-Jobs to dziennikarka i pisarka, absolwentka Harvardu. Jej teksty ukazywały się m.in. w "Vogue’u" i "O, The Oprah Magazine". "Płotka" trafiła do polskich księgarni w październiku tego roku. Cytaty w artykule pochodzą z tej książki.
Lisa
Była wpadką. Dzieckiem niespełnionej artystki i przyszłego wizjonera – zbyt młodych i niegotowych na rodzicielstwo. Nieproszonym darem i odrzuconym prezentem od losu. – Była błędem tatusia – oświadczy trzy dekady później jej o 20 lat młodsza siostrzyczka. Poród trwał trzy godziny. Przyroda na farmie w Oregonie kwitła. Była wiosna 1978 roku. Czarnowłosą dziewczynkę z dużym noskiem powitała na świecie matka – 23-letnia hipiska o imieniu Chris. Ojciec – jej rówieśnik – zobaczył córkę dopiero kilka dni później. Zawsze będzie w jej życiu o krok do tyłu, zachowując bezpieczny dystans.
– To nie moje dziecko – powtarzał wszystkim. Chris zaszła w ciążę niedługo przed ich rozstaniem.
Imię nadali córce wspólnie, leżąc z nią na polu pod gołym niebem. Steve’owi spodobało się "Lisa". Gdy dopełnił rodzicielskiego obowiązku, wyjechał, opuszczając je obie. Lisa Brennan-Jobs urodziła się dwa lata po powstaniu Apple Inc. – firmy, która wkrótce miała zmienić świat. Dwuczłonowe nazwisko, którego doczeka się dopiero jako nastolatka, stanie się fundamentem jej tożsamości. Będzie ogrzewać się w jego blasku i marznąć w jego cieniu.
W roku, gdy się poczęła, Apple zapoczątkowało prace nad nowym komputerem osobistym – jednym z pierwszych na świecie z interfejsem graficznym i myszą. Nazwano go "The Lisa". W oficjalnych dokumentach widnieje informacja, że to akronim od słów: Local Integrated Software Architecture (z ang. Lokalnie Zintegrowana Architektura Oprogramowania). Maszyna, prawdopodobnie z uwagi na zbyt wysoką cenę, okazała się komercyjną porażką. Niesprzedane egzemplarze wylądowały na wysypisku śmieci w Utah, ale mimo to "The Lisa" przeszła do historii.
Córka jej twórcy, Steve'a Jobsa, całe dzieciństwo wierzyła, że nazwa komputera pochodziła od jej imienia. Żywiła nadzieję, że to przejaw ojcowskiej miłości. Dowód, że miała dla niego znaczenie. Ta myśl była jak światełko na końcu ciemnego tunelu. Coś, czego mogła się chwycić.
Gdy kiedyś zapyta go, czy rzeczywiście tak było, Steve zaprzeczy. – Sorry, mała – skłamie, wiedząc, że łamie jej serce.
Lisa dorastała bez ojca. Jej matka nie miała stałej pracy ani własnego mieszkania. Z trudem łączyła koniec z końcem. W 1980 roku prokurator okręgowy San Mateo w Kalifornii pozwał Jobsa o alimenty, których płacenia odmawiał. 25-latek wyparł się córki w sądzie, zeznając pod przysięgą, że jest bezpłodny. Twierdził, że dziewczynka jest dzieckiem innego mężczyzny. Człowiek może kłamać, biologia – nie. Zlecono badania DNA. Ich wynik nie pozostawiał wątpliwości: prawdopodobieństwo pokrewieństwa wynosiło 94,4 procent.
385 dolarów - tyle miesięcznie miał płacić Steve Jobs na swoje pierworodne dziecko. Po decyzji sądu bez zwłoki podpisał niezbędne dokumenty. Jego adwokaci nalegali, by jak najszybciej zamknąć sprawę. Po dopełnieniu formalności Steve złożył dwulatce niespodziewaną wizytę – pierwszy raz od jej narodzin. – Jestem twoim ojcem – powiedział, odgarniając włosy z twarzy dziewczynki. – Jednym z najważniejszych ludzi, których będziesz znać w życiu. Cztery dni po zakończeniu postępowania Apple weszło na giełdę. Majątek Jobsa wzrósł do 200 milionów dolarów. Świeżo upieczony multimilioner dobrowolnie podwyższył alimenty. Do niespełna czterech setek dorzucił jeszcze jedną. W styczniu 1983 roku w magazynie "Time" ukazał się artykuł o Jobsie i jego komputerach zatytułowany "Machine of the Year". W wywiadzie poruszono wątek Lisy. "28 procent męskiej populacji Stanów Zjednoczonych mogłoby być jej ojcem" – oświadczył współzałożyciel firmy Apple. Chris wysłała mu wtedy zdjęcie córki: w okularach, z dużym nosem i wąsami, wskazując z ironią na ich podobieństwo. W odpowiedzi Jobs przysłał jej 500 dolarów.
Podobno nosił w tamtym czasie fotografię Lisy w portfelu, pokazując ją znajomym podczas proszonych kolacji. - To nie mój dzieciak, ale nie ma ojca, więc staram się przy niej być i ją wspierać – mawiał. Było na odwrót.
"Zamiast mnie wychowywać, tworzył maszyny zmieniające świat. Był sławny, gromadził, jeździł upalony samochodem po południowej Francji z miliarderem Pigozzim, umawiał się z Joan Baez. Sądziłam, że nikt sobie nie pomyśli: Hej, ten facet powinien był zamiast tego wychowywać swoją córkę. Co za tupet. Jeżeli czułam żal dlatego, że na tak długo go straciłam, i jeśli ten żal we mnie wzbierał, to go tłumiłam, albo nie byłam go w pełni świadoma. Uznawałam takie uczucie za niewłaściwe, egoistyczne; ja byłam przecież niczym". Fragment "Płotki" autorstwa Lisy Brennan-Jobs
Trampolina
Jedno z jej pierwszych wspomnień o ojcu to jego impreza urodzinowa w San Francisco. Miał wtedy koło trzydziestki. W ogrodzie, gdzie odbywała się zabawa, stała trampolina. Steve wszedł na nią i zaczął skakać. Zaproponował Lisie, by się do niego przyłączyła. Był dla niej wtedy obcym mężczyzną. Ich ciała zderzały się w powietrzu i odbijały niczym piłeczki kauczukowe. Gdy jedno znalazło się na górze, drugie opadało i tak w kółko. Była to swoista metafora ich relacji, której ziarno dopiero zasiewali.
W połowie lat 80. Steve popadł w konflikt z ówczesnym prezesem Apple’a Johnem Sculley'm i został zmuszony do odejścia z firmy. Zaczął wtedy częściej odwiedzać córkę. Przyjeżdżał pod jej dom czarnym porsche kabrioletem, by po godzinie znowu zniknąć. Lisa wyczekiwała jego wizyt z podnieceniem, nasłuchując warczenia silnika. Gdy wpadał, szli w trójkę na rolki: Lisa, jej mama i Steve. Niewiele mówił.
Steve był dla Chris jak wzburzone morze. Fale sukcesu oddalały go od córki, a gdy opadały, znów lądował u ich drzwi. Przypominał sobie o Lisie, gdy odnosił zawodowe porażki. Zbliżał się do niej, kiedy sam jej potrzebował.
"Nazywał mnie Płotką. - Hej, Płotko, spadajmy. Szkoda marnować życie. Płotka kojarzyła mi się z płotkiem. Myślała, że chodziło mu o to, żebym tak nie stała jak kołek. Później dowiedziałam się, że jest taka ryba płoć, więc płotka to mała młoda rybka. Czasem wypuszcza się je z powrotem do wody, żeby jeszcze podrosły. No dobra, Gruba Rybo, jedziemy – mówiłam, kiedy już założyłam wrotki". Fragment "Płotki" autorstwa Lisy Brennan-Jobs
Jeszcze wtedy nie wiedziała, że grube ryby pożerają płotki. W tamtym czasie Jobs założył firmę NeXT i od zera musiał budować jej pozycję na rynku. Odkupił też studio animacji komputerowej od George’a Lucasa za 10 milionów dolarów. Przedsiębiorstwo przejęła firma Pixar, a Steve został jej dyrektorem generalnym.
- Nie dostaniesz nic! Słyszysz? Nic!– wykrzyczał któregoś razu w twarz małej Lisie. Zapytała tylko, czy odda jej swoje porsche, gdy już się nim znudzi.
"Marzyłam, żeby od razu być z nim blisko – tak, jak inne dzieci czują się ze swoimi ojcami. Chciałam lawiny słów, pytań, chciałam zostać zauważona. Tak długo czekałam, a teraz, kiedy wreszcie byliśmy razem, wydawało się, że jest już za późno. (…) poczułam nowy rodzaj rozpadu. Zaczynałam znikać. Patrząc na niego, dostrzegłam szczegóły z idealną ostrością, ale miałam trudności ze znalezieniem siebie". Fragment "Płotki" autorstwa Lisy Brennan-Jobs
Dom
Lisa spędziła dzieciństwo rozdarta między dwoma światami – małym domem, w którym mieszkała z Chris, i willą Steve'a, gdzie z czasem się wprowadziła - ogromną, pustą, z nieużywanym basenem i ptaszarniami bez ptaków. Między biedą a bogactwem. Między krzykami i ciepłem matki, a ciszą i samotnością u boku ojca. Lisa i jej matka przez wiele lat prowadziły koczowniczy tryb życia. Po wielu przeprowadzkach ośmieliły się zamarzyć o kącie na własność, miejscu, w którym mogłyby zapuścić korzenie. Któregoś razu na spacerze Chris natrafiła na piękny dom z lat 40. w stylu hiszpańskim. Może Steve mógłby go sprezentować? Był przecież multimilionerem. Jobs – o dziwo – zgodził się. Pojechał nawet osobiście zobaczyć dom. Spodobał mu się. Tak bardzo, że zdecydował się kupić go... dla siebie. Zapłacił za niego trzy miliony dolarów. Był wart więcej, ale Steve dobrze się targował. Wprowadził się do niego ze swoją piękną, blondwłosą żoną Laurene niedługo po ślubie, którego udzielił im znajomy buddyjski mnich. Steve miał niecodzienny stosunek do mebli. Postrzegał je jako fanaberię, którą należało ograniczyć do niezbędnego minimum. Brakowało ich we wszystkich miejscach, w których mieszkał. W poprzednim domu miał jedynie materac, stół i krzesła. Jobs był perfekcjonistą i minimalistą. Jego dom zdawał się być odbiciem jego samego. W środku było pusto i zimno. Skromnie, ale wyrafinowanie. Obecność i nieobecność rzeczy zdawała się celowa i przemyślana.
Wkrótce pustą, nieumeblowaną przestrzeń ożywiło dziecko. Na świat przeszedł mały Reed. Steve założył "normalną" rodzinę. Tym razem nie był to przypadek. Był teraz reżyserem własnego życia i panem własnego losu. Chciał, by wszystko wyglądało i toczyło się tak, jak sobie to wyobrażał. Był wizjonerem, także prywatnie. Tymczasem nieślubna i nieplanowana córka zdawała się skazą na wizerunku geniusza.
Steve
Był nieprzewidywalny, co z jednej strony frustrowało, a z drugiej elektryzowało. Materializował się i znikał jak sen. Pewnego dnia bez zapowiedzi odwiedził córkę podczas szkolnej podróży do Japonii. Wyrwał ją wtedy na jeden dzień z programu wycieczki. Ojciec i córka, sam na sam w Kraju Kwitnącej Wiśni. Dzielił się z nią intymną prawdą o sobie, otwierając się przed nią niespodziewanie, jakby chciał nadgonić stracony czas. Rozmawiali o Bogu, pojęciu świadomości i życiu. Steve wierzył w Siłę Wyższą, energię, której nie potrafił nazwać. Miał swoją własną filozofię, której korzenie sięgały Dalekiego Wschodu. Jako młody chłopak odbył podróż po Indiach, śpiąc w domu jogina i uprawiając medytacje. Jego duchowość manifestowała się w przeróżnych dziedzinach życia.
Żywił się sałatkami, samym makaronem i surówką z marchwi – wszystko było zimne, jak wnętrze jego domu. Nie jadał mięsa. Ta zasada była nie tylko nawykiem żywieniowym, ale też miarą, jaką mierzył ludzi. Jego wegetarianizm nie miał nic wspólnego z troską o zwierzęta czy dbałością o zdrowie. Wiązał się ze specyficznym pojęciem estetyki i czystości. Steve gardził mięsożercami, bo w jego oczach spożywali zwłoki.
– Co jest z tobą nie tak? – zwrócił się któregoś razu do kuzynki Lisy, Sarah, gdy na wspólnym obiedzie w restauracji zamówiła hamburgera. – Jesz gówno – oświadczył zniesmaczony. – Żałuję, że tutaj jestem. Nie chce spędzić z tobą ani chwili dłużej. Weź się w garść! Ogarnij się! – krzyczał. Dziewczynka wybuchnęła płaczem.
Steve był pełen sprzeczności. Gdy miał dobry humor, biła od niego pozytywna energia, którą zarażał i przyciągał jak magnes. Był jednocześnie bezwzględny, bezlitośnie szczery i zimny. Bez skrupułów łamał ludziom serca, choć innym razem je skradał. Miał w sobie brutalność, której towarzyszył jakiś rodzaj delikatności.
"Poszczególne części nie pasowały do siebie. Był bogaty, ale chodził w dziurawych dżinsach. Odnosił sukcesy, ale rzadko się odzywał. Miał pełną gracji, elegancką figurę, ale był niezdarny, niezgrabny. Był sławny, ale wydawał się osamotniony. Wynalazł komputer i nazwał go moim imieniem, ale jakby mnie nie zauważał, a o tym komputerze nie wspominał. (…) Wszyscy traktowaliśmy go ulgowo, wybaczając mu jego dziwactwa, ciągłe ataki na innych, bo był też genialny, a czasami miły i przenikliwy". Fragment "Płotki" autorstwa Lisy Brennan-Jobs
Po domu Steve chodził boso, w samych majtkach i koszulce. Często się wygłupiał, grając na gitarze i śpiewając Lisie zabawne piosenki, których słowa wymyślał na gorąco. Rozmawiał z nią tak, jakby byli sobie równi - prosił o radę, opowiadał o swoich uczuciach, pragnieniach i problemach. Często mówił o seksie i serwował sprośne żarty, wprowadzając córkę w zakłopotanie.
Innym razem zupełnie ją ignorował. Podziwiała urok i charyzmę ojca, jednocześnie dostrzegając jego słabości. Pragnęła jego miłości i uwagi, chowając w sobie zarazem urazę i żal.
"Czasem się nad nim litowałam, innym razem byłam pod jego urokiem. Z małego i słabego nagle stawał się wielki i nieprzenikniony, wychodził poza skalę. Te dwa obrazy przeskakiwały w mojej głowie, nakładając się na siebie". Fragment "Płotki" autorstwa Lisy Brennan-Jobs
Steve miał w sobie coś z hipisa. Nie był zwykłym ojcem. Zwykły ojciec chciałby, żeby jego córka poszła na studia, i tryskałby dumą, gdyby dostała się na Harvard. On tym gardził. Wolał, żeby została z rodziną i zajmowała się młodszym bratem. Normalny ojciec karciłby za palenie trawy, a on do tego zachęcał. Normalny ojciec nie oszczędzałby na dziecku, a on żałował córce nawet kanapy. Przez lata nie naprawił też ogrzewania w jej pokoju, chociaż marzła nocami i nie wymienił zepsutej zmywarki, każąc Lisie myć naczynia ręcznie. Tymczasem nabywał luksusowe samochody i wille, w których nawet nie mieszkał. Żałował pieniędzy na przedmioty pierwszej potrzeby, choć potrafił być rozrzutny. Czasem obiecywał ludziom, że coś im kupi, a potem w ostatniej chwili się rozmyślał.
Nowa rodzina
Chris darzyła Lisę szczerym, głębokim uczuciem. Łączyła je szczególna więź, rozumiały się niemal bez słów. Była jednak kobietą niespełnioną, samotną i nieszczęśliwą. Nie miała grosza przy duszy, często zmieniała partnerów, bezskutecznie poszukując swojego miejsca na Ziemi. Czuła, że utraciła młodość, całkowicie poświęcając się wychowaniu córki. Żyła ze świadomością, że ojciec jej dziecka mógł odmienić ich los jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale tego nie robił. Z biegiem lat jej frustracja rosła, a kłótnie z Lisą stawały się coraz gwałtowniejsze. Drobne sprawy potrafiły wyprowadzić Chris z równowagi, często wybuchała płaczem lub gniewem, tracąc nad sobą kontrolę. Dorastanie w takich warunkach stawało się dla Lisy coraz trudniejsze.
Matka narzekała, że Steve im nie pomaga, on w pewnym momencie zaczął nalegać, by Lisa zamieszkała z nim. Zaproponował to córce, gdy była w ostatniej klasie gimnazjum.
- Nie "na razie" – powiedział. – Albo ona, albo my. Musisz naprawdę dać tej rodzinie szansę. Jeśli zdecydujesz się być z nami, chciałbym, żebyś obiecała, że nie będziesz widywać się z matką przez sześć miesięcy – oznajmił. Postawił warunek: przez pół roku mogły rozmawiać wyłącznie przez telefon.
Lisa się zgodziła.
To była trudna decyzja. Przez lata trzymały się z matką razem. Kochała ją i była do niej przywiązana, ale jednocześnie chciała się od niej uwolnić. Czuła, że porzuca kobietę, która zawsze była przy niej, na rzecz człowieka, który kiedyś je zostawił. Wyrzuty sumienia ją paraliżowały, ale pragnienie odzyskania ojca, którego nigdy nie miała, było silniejsze.
"Niebezpieczna była przestrzeń pomiędzy, dojście do jej samochodu, droga przez cztery przecznice, kilka dni na przystosowanie – jak gdyby moi rodzice (którzy dzielili podobne wartości, dietę i mistyczne wierzenia) byli nie tylko odrębnymi osobami, ale także działali na zupełnie odmiennych zasadach. Domy stały niedaleko, ale tak diametralnie różniły się atmosferą, że przypominało mi to coś, co czytałam o powierzchni Księżyca: jeśli położysz rękę na linii, gdzie światło spotyka się z cieniem, jedna połowa jej zamarznie, a druga się poparzy". Fragment "Płotki" autorstwa Lisy Brennan-Jobs
Lisa zawsze marzyła, by znaleźć się na pierwszym planie w życiu ojca, ale on widział ją bardziej w drugorzędnej roli niani dla swojego syna. Nie pokazywał się z córką publicznie, nie zabierał jej na spotkania ze znajomymi. Nie mówił jej "dobranoc", nawet gdy o to prosiła. Rodzinne zdjęcia "Jobsów" z Lisą w roli głównej można by policzyć na palcach jednej ręki. Podczas wspólnej sesji fotograficznej Steve pozował z żoną i małym Reedem, wręcz wypraszając córkę sprzed obiektywu.
Wbrew radom ojca, który sam nigdy nie poszedł na studia, Lisa postanowiła zdobyć wyższe wykształcenie. Za cel obrała uczelnię daleko od rodzinnej Kalifornii. Dostała się na Harvard. Nie miała skrupułów, by wykorzystać do tego swoje nazwisko. Ten jeden raz mogła zabłysnąć w świetle sławy Steve’a.
Wyjazd na studia był dla niej ucieczką od toksycznego ojca, cholerycznej matki i ciągłego dzielenia się sobą między nimi. Szansą, by nadać rysów dziewczynie, która tak długo czuła się niewidzialna. Steve nie mógł wybaczyć córce, że zostawiła swoją nową rodzinę, a przede wszystkim, że porzuciła brata. Szybko przestał opłacać czesne, o czym Lisa dowiedziała się od pracownika uczelnianej komisji finansowej. – Będzie pani musiała przerwać studia – usłyszała. Gdy poprosiła uczelnię o wsparcie, ta odmówiła. Stypendium przyznawano tylko "potrzebującym". Zrozumiała, że jej nazwisko było błogosławieństwem i przekleństwem zarazem.
Za ostatni rok studiów Lisy zapłacili sąsiedzi Steve’a, którzy opiekowali się nastolatką, gdy ojciec ją zaniedbywał. Byli dla niej jak rodzice zastępczy, dali przedsmak tego, jak może wyglądać "normalna" rodzina.
Po skończeniu studiów Lisa widywała się z ojcem najwyżej raz w roku. W międzyczasie Steve i Laurene doczekali się dwóch córek. Oficjalnie jednak Steve Jobs miał troje dzieci, nie czworo. Imię Lisa nigdy nie pojawiało się w prasie przy jego nazwisku.
Skrucha
Gdy zachorował, Lisa mieszkała w Nowym Jorku. Podczas spacerów po mieście ojciec patrzył na nią z wielkich billboardów i okładek gazet w kioskach. Czuła się dziwnie. Był daleko, a jednocześnie wszędzie dookoła. Mimo że ich relacje były trudne, utrzymywała kontakt ze Steve'em i odwiedzała go w domu w Palo Alto. Z czasem coraz częściej musiała latać na Zachodnie Wybrzeże. Rak Steve'a zaczął się rozprzestrzeniać. Z trzustki przerzucił się na wątrobę, potem na inne organy.
"Nie mógł już chodzić, ani jeść, ale łudziłam się, że jeszcze długo pożyje. Cierpiał od tak dawna, że nie zauważyłam, kiedy jego choroba zamieniła się w umieranie. Unikałam jego pokoju, zmuszałam się, żeby tam czasem wejść, mając nadzieję, że będzie wtedy spał. Pod koniec tych wizyt myślałam, że może już więcej nie wrócę się z nim zobaczyć, bo czułam tylko pustkę i brak satysfakcji". Fragment "Płotki" autorstwa Lisy Brennan-Jobs
Pewnego razu przed wejściem do pokoju Steve'a spryskała się mgiełką o zapachu róż. Otulająca ją woń nadała jej kształt. Zmniejszała poczucie, że zniknie. – Śmierdzisz kiblem – rzucił ojciec, gdy przytulała go na pożegnanie. Nad łóżkiem, w dawnym biurze, unosił się odór stęchlizny, potu i leków – zapach choroby. Nie było go przy niej w pierwszych latach jej życia, teraz ona towarzyszyła mu w jego ostatnich miesiącach. Niedługo przed śmiercią Steve zadzwonił do Lisy z prośbą, by przyjechała do niego pod nieobecność jej rodzeństwa i Laurene. Chciał spędzić z nią czas sam na sam. Była sceptyczna, ale spełniła życzenie ojca.
Na ścianie w jego sypialni, w której pachniało chorobą, wisiało zdjęcie jabłka z dziurą po pocisku. Steve leżał na łóżku. Był kruchy, słaby i zaskakująco serdeczny. Łzy ciekły mu po policzkach. – Widzisz mnie ostatni raz. Będziesz musiała pozwolić mi odejść – tych słów spodziewała się, próbowała się na nie przygotować. To, co powiedział chwilę później, zupełnie ją zaskoczyło. – Powinienem był częściej z tobą być. Teraz już za późno - przyznał.
"Właściwie niedawno zdałam sobie sprawę, jakie miałam szczęście: poznałam go, zanim stał się nieziemsko sławny, kiedy jeszcze był na tyle zdrowy, żeby jeździć na wrotkach. Dawniej wyobrażałam sobie, że spędzał znacznie więcej czasu z innymi niż ze mną, ale teraz nie byłam tego taka pewna. Spojrzał mi w oczy znów bliski łez. – Jestem ci coś winien. (…) Tak mi przykro, Lis – płakał". Fragment
Steve Jobs zmarł 5 października 2011 roku w swoim domu w Palo Alto.
Autor: Monika Winiarska
Źródło zdjęcia głównego: materiały prasowe