Kupiłem ją wprawdzie żonie, ale sam też już przeczytałem. Ostatnio coraz bardziej ciekawią mnie książki z pogranicza kultur, takie jak ta - „Brzemię rzeczy utraconych”, Kiran Desai.
Autorka jest 36-letnią Hinduską, od lat mieszka w Stanach, a za tę książkę dostała prestiżową Nagrodę Bookera. Niedawno odwiedziła Polskę. Byłem na jej spotkaniu autorskim w małej księgarni, wypełnionej po brzegi głównie kobietami.
Nie chcę relacjonować spotkania, ani recenzować książki. Ograniczę się do paru wypisów. Najpierw jednak krótki opis. Akcja dzieje się 20 lat temu w Kalimpangu, miejscowości położonej u stóp trzeciego co do wielkości szczytu świata Kanchenjunga (Himalaje), w wąskim przesmyku Indii między Nepalem z zachodu, Bhutanem ze wschodu i Chinami (Tybetem) z północy. Bohaterką jest nastoletnia Hinduska, która trafiła tam tuż przed rozruchami, wywołanymi przez pragnących niezależności, słynnych z waleczności Gurkhów. Jej losy śledzimy równolegle z losami syna kucharza jej dziadka, który stara się zbić fortunę nielegalnie pracując w knajpach Nowego Jorku.
Jakie to losy? Nędza i upokorzenie w podzielonych narodowościowo, wyznaniowo i kastowo Indiach, nędza i upokorzenie na wyśnionej emigracji. Poczucie osaczenia i samotność w wielokulturowym świecie - zarówno w „stolicy świata”, jak i na jego „krańcu”.
Po tym wstępie, czas na zapowiedziane wypisy. Wprawdzie nie rzucą Państwa na kolana, ale zostają w pamięci. Najpierw o podziałach kastowych:
„Ważne było, żeby odpowiednio wyznaczyć granice między kastami, w przeciwnym razie cierpią na tym wszyscy, po obu stronach tego podziału. Służącym przychodzą do głowy różne pomysły, a kiedy uzmysłowią sobie, że świat nie da im oraz ich dzieciom tego, co daje innym, złoszczą się i obrażają. Lola i Noni ciągle musiały odwodzić swoją służącą Kesang od opowiadania im o prywatnych sprawach, lecz Noni przyznawała, że jest to ciężkie zadanie. Ani się człowiek spostrzeże, a już się porusza tematy, które winny być omawiane jedynie w gronie osób o takim samym statusie społecznym.”
Teraz trochę o życiu:
„…odzyskała pewność siebie, kiedy było już za późno. Życie przeszło jej koło nosa, a w tamtych czasach w życiu dziewczyny wszystko musiało dziać się szybko – szybko albo wcale.”
„…próbował być częścią większych spraw, próbował być częścią polityki i historii. Szczęście mieszka w czymś mniejszym…”
„Dla niego życie nie miało w sobie już nic z życia, a śmierć – cóż nawet ona by dla niego znaczyła? Nie miałaby nic wspólnego ze śmiercią.”
Pozostańmy na chwilę przy śmierci i przeczytajmy, co piszą rodzice, zmagający się z bólem po utracie dziecka: „…siedem lat minęło, odkąd odszedłeś od nas do swego niebiańskiego domu, a ból jeszcze nie minął. Dlaczego zostałeś nam tak okrutnie i przedwcześnie odebrany? Mamusia nie przestaje płakać na myśl o twym prześlicznym uśmiechu. Nie potrafimy zrozumieć życia. Z niecierpliwością czekamy na twoją reinkarnację.” W Polsce powiedzielibyśmy raczej, że nie potrafimy zrozumieć tej śmierci, a nie życia, ale tu właśnie widać, jak bardzo zakorzenione jest w tej kulturze przekonanie, że śmierć jest częścią życia. To logiczne, jeśli wierzy się w reinkarnację, ale nie mniej logiczne, jeśli wierzy się w życie wieczne.
A co wynika ze zderzenia kultur i religii, gdy na „kraniec świata” przyjeżdżają zachodni misjonarze? „W kościołach było ciemno; misjonarze zawsze wyjeżdżają w niebezpiecznych czasach, by zajadać się herbatnikami z kawałkami czekolady i pomnażać fundusze u siebie w kraju, aż robi się na tyle spokojnie, by znów wyruszyć w drogę i przypuścić atak, ze wzmożoną siłą, przeciwko osłabionej i zdesperowanej ludności.” To chyba niesprawiedliwe - wielu misjonarzy ginie na misjach, a jeśli niektórzy uciekają przed wojną obcych im i niezrozumiałych cywilizacji, to właściwie trudno się dziwić. Wprawdzie dla miejscowych oznaczać to może oblany przez misjonarzy egzamin z solidarności, ale pamiętajmy, że w wielu takich konfliktach agresja kieruje się właśnie przeciw obcym i są oni szczególnie narażeni. W każdym razie zwraca uwagę przekonanie autorki, że misjonarze przyjeżdżają po to, by „przypuścić atak przeciw osłabionej ludności”. Powstaje wrażenie, że kierują się złą intencją - ale jaką, skoro Desai jednocześnie twierdzi, że dorabiają się nie tu, lecz u siebie i to u siebie opływają w luksusy, z których nie wiadomo dlaczego rezygnują…
Tak naprawdę, najpiękniejszy fragment książki dotyczy miłości, ale cytowałem go już niedawno w tekście „On i ona”. Zakończę więc smutno, kontrastem sytego Zachodu z miejscami, gdzie ludzie umierają z głodu. Rzeczywiście jest tak, że w świecie Zachodu produkty żywnościowe muszą już „śpiewać w telewizji, żeby się zareklamować.” A tam… Czasami to sobie uświadamiamy, ale czy coś z tego praktycznie wynika?