W niedzielę obejrzałem w kinie "Mniejsze zło" Janusza Morgensterna. Film jak film – myślałem, że będzie lepszy – ale scenograf powinien chyba poszukać innej pracy. Albo częściej odwiedzać sklepy ze starociami.
Film dzieje się na przełomie lat '70 i '80, powinien więc w miarę realnie przedstawiać Polskę Ludową. Nowoczesna technika daje w końcu ogromne możliwości – wykreowanie na komputerze wirtualnego kina Moskwa i stojącego przed nim Skota nie jest żadnym problemem. To dlaczego we wnętrzu z 1980 roku podziwiam lampy z Ikei? Takie srebrne za 25 złotych, przykręcane do blatu i takie charakterystyczne papierowe kule, które przebojem zdobyły polskie salony na początku lat dziewięćdziesiątych. Dlaczego nikt nie zwrócił uwagi, że gdy bohater idzie przed Sejmem, w tle mamy supernowoczesne energooszczędne latarnie? Ja wiem, może się czepiam. Ale w Hollywood takich wpadek jednak nie ma. I jeszcze jedno, co mnie zawsze denerwuje na filmach dziejących się w nieodległej historii. Czy pamiętają Państwo, jaki kolor miały gazety kupowane w kioskach? Szaro-biały? Tak jakoś, prawda? Ale na pewno nie żółty. To dlaczego na większości filmów rekwizytorzy dają aktorom do ręki oryginalne gazety z epoki, które – jako oryginalne – przeleżały się już nieco i wpadły w kolor żółto-brązowy? Tak to już jest, że najbardziej denerwujące są szczegóły – a w nich oczywiście czai się nasz dobry znajomy diabeł, który czeka tylko na odpowiedni moment. Kamera, akcja, diabeł proszony na plan.