Festiwal miłości czołowych polityków europejskich do Stanów Zjednoczonych, jakiego byliśmy świadkami w ostatnich tygodniach, stawia nowe wyzwania przed polską polityką zagraniczną w momencie zaawansowanego transferu władzy. Wolę utrzymywania specjalnych stosunków z Waszyngtonem deklarowali kolejno prezydent Francji, kanclerz Niemiec i premier Wielkiej Brytanii. Nicolas Sarkozy, Angela Merkel i Gordon Brown w dążeniu do zacieśnienia więzów z Ameryką stanęli do swoistego wyścigu o względy Stanów Zjednoczonych. Wnioski z euro-amerykańskiego pokazu braterstwa i współpracy są zaskakujące.
Po pierwsze, do jawnie prowaszyngtońskiego obozu po dziesięcioleciach rezerwy i słabo skrywanego antyamerykanizmu wraca Paryż. To naprawdę zaskakujące, ale więcej mówi o rosnącej sile Francji niż Ameryki. Francja słaba i skłócona z partnerem zza Oceanu szybko utraciła wpływy w post-zimnowojennej Europie. Paryż dał się wypchnąć z pierwszej ligi europejskiej forsując własne pomysły na kształt UE, zwłaszcza jej przyszłej strategii militarnej. Kreując UE na rywala Stanów Zjednoczonych francuska dyplomacja traciła poczucie realizmu i stawała się kompletnie niewiarygodna dla nowych krajów członkowskich UE oraz krajów od dawna silnie związanych z Ameryką, jak choćby Wielka Brytania. Dzisiaj Sarkozy chce budować mocarstwowość Europy kierowanej przez silną Francję we współpracy z Waszyngtonem. Sarkozy sygnalizuje Amerykanom i Europie, że zintegrowana wojskowo i politycznie UE jest lepszym sojusznikiem Waszyngtonu niż Europa skłócona, tak jak kilka lat temu podczas wojny irackiej. Wyraźnie widać, że globalne wyzwania odwracają uwagę Amerykanów od Europy, którzy godzą się na uzupełnianie NATO sojuszem wojskowym UE. Zaś Francji daje to poczucie, że jej wymarzona wizja Europy zyska poparcie tradycyjnie proamerykańskich państw. Sarkozy poprze każde działanie Ameryki wobec Iranu, w zamian będzie oczekiwał amerykańskiego wsparcia dla własnej wizji UE.
Po drugie, mimo ciepłej rozmowy Merkel-Bush, z ambiwalencji wobec Stanów Zjednoczonych nie wyleczyły się Niemcy. Z jednej strony chadecja deklaruje wolę ścisłej współpracy z Waszyngtonem, widząc w Ameryce lidera obozu zachodniego w trudnej epoce walki z terroryzmem. Ale ani chadecja ani SPD nie dają Waszyngtonowi klarownego poparcia dla akcji zbrojnej wobec Iranu. Taka ambiwalencja stanowi problem dla samych Niemiec. Okazuje się, że sprzeciw wobec polityki amerykańskiej wyniszcza wewnętrznie niemiecką klasę polityczną, destabilizuje układ koalicyjny CDU-SPD, zaś dla samego Waszyngtonu nie ma praktycznie znaczenia. Waszyngton nauczył się nie przejmować berlińskim NIE dla swoich kampanii zbrojnych, rozumianych jako działania prewencyjne. A za taką uważa ewentualny atak na Iran.
I po trzecie, dla Polski kończy się epoka, gdy silne więzy ze Stanami Zjednoczonymi mogą być przeciwwagą dla popsutych stosunków z wiodącymi krajami UE. Ameryka nie chce, ponieważ w zasadzie nie ma na to czasu, rozgrywać kraje Unii według własnej woli. Polska chcąc być wiarygodnym sojusznikiem Ameryki musi poprzeć dążenia do ścisłej współpracy starych i nowych krajów UE. Taka współpraca nie musi być z definicji wroga wobec Waszyngtonu, wręcz przeciwnie, Ameryka będzie ją popierać w poszukiwaniu stabilnego sojusznika. Pogłębiony sojusz z Ameryką i ścisły sojusz z UE podwójnie wzmacnia polską politykę wschodnią, ta zaś jest najtrudniejszym i najbardziej skomplikowanym wyzwaniem strategicznym dla państwa polskiego. Korzystając z poparcia Waszyngtonu, ale bez choćby zrozumienia Paryża, Londynu i Berlina, polityka wschodnia Warszawy będzie jałowa. I na odwrót: nawet z poparciem UE, ale bez amerykańskiego zaplecza, na Wschodzie nasze interesy nie będą zabezpieczone.