Trwają poszukiwania konwojenta, który przed miesiącem ukradł w podpoznańskim Swarzędzu 8 mln złotych. Funkcjonariusze publikują wizerunek mężczyzny i proszą o pomoc w jego poszukiwaniach. Była to jedna z najbardziej spektakularnych kradzieży w historii Polski. Przypominamy te, które wstrząsały opinią publiczną - kiedy szokowały zrabowana kwota, sposób działania bandytów czy niesłychana wręcz brutalność. Nie wszyscy z tych złodziei stanęli przed sądem i nie wszystkie pieniądze udało się odzyskać.
To mógł być skok stulecia. Syn stróża pokrzyżował plany "Szpicbródki"
Prekursorem wielkich skoków na polskie banki był kasiarz Stanisław Cichocki, ps. Szpicbródka. Ten doświadczony włamywacz w grudniu 1929 r. próbował obrabować Bank Polski w Częstochowie.
Słynny "Szpicbródka" kupił nawet sąsiadujące z placówką mieszkanie, planował bowiem wybić dziurę w ścianie. Nie zdążył. Pierwszą próbę pokrzyżował mu syn nocnego stróża, który przyszedł do ojca z kolacją. Drugiej nie podjął, bo kończyły mu się pieniądze. Okradł jubilera i wpadł. Został aresztowany. Gdyby mu się udało, byłby to najprawdopodobniej największy skok na bank w Europie. Szacuje się, że łupem grupy "Szpicbródki" mogło paść wtedy nawet 30 mln złotych, co dzisiaj byłoby rekordową kwotą ponad 300 mln złotych! (przyjmując, że współczesne 10 złotych to złotówka w latach 30. XX wieku). To byłby nie tylko zdecydowanie największy napad w historii Polski, ale też jeden z największych na świecie.
Szanowani obywatele obrabowali bank
W 1962 r. w Wołowie grupa szanowanych obywateli miasta okradła oddział Narodowego Banku Polskiego. Mechanik, bankier, rymarz i taksówkarz dokonali największego skoku na bank w historii PRL. Złodzieje obezwładnili strażnika, przebili dziurę w suficie, by z piwnicy dostać się do środka skarbca stojącego na parterze, i rozwiercili drzwi. Po kilku godzinach ze skarbca zniknęło ponad 12,5 mln złotych. Po rabusiach w placówce pozostały zgliszcza: połamane drzwi kasy pancernej, kupa gruzu i... porozrzucane wszędzie woreczki z bilonem. Na jego zabranie złodzieje nie mieli sił - był za ciężki. Sprawę przez ponad miesiąc badali śledczy z całej Polski. Rozwiązać mogli ją szybciej, bo uciekających mężczyzn zauważył sąsiad jednego z nich. "Masz tu pieniądze i trzymaj język za zębami. Pamiętaj, gdybyś chciał gadać, co może czekać ciebie i twoją rodzinę" - zagroził Józef S. Ostatecznie w rozwikłaniu zagadki pomogła żona jednego ze złodziei. - Okazało się, że kobieta bez wiedzy swojego małżonka uszczknęła sobie banknot, by zrobić zakupy - przypomina Andrzej Manasterski, historyk i regionalista. Milicjanci odzyskali ponad 11,5 mln złotych. Złodzieje wydali tylko niewielką część gotówki. Resztę spalili, bo bali się podejrzeń. Członkowie nieformalnej grupy przed sądem zeznawali: przywódca grupy Mieczysław F. nas terroryzował, wzięliśmy w tym udział ze strachu. Jednak sąd nie uwierzył w te tłumaczenia. Po trwającym kilkanaście dni procesie i przesłuchaniu 52 świadków zawyrokował: dożywocie dla pięciu członków grupy. Później wyroki zamieniono na kary 25 lat więzienia.
"Dżentelmeni" z Poznania obejrzeli film i obrabowali pocztę
Inspiracją do skoku może być scenariusz filmowy. Tak było w przypadku napadu na konwój na poznańskiej Wildzie sprzed pół wieku. Łupem bandytów padło 1,2 mln złotych.
11 listopada 1964 r. przed budynek poczty przy ul. Dzierżyńskiego (dziś 28. Czerwca 1956 r.) podjechał ambulans pocztowy. Z nysy wysiadł jeden z konwojentów i udał się do budynku po worek, w którym znajdowało się 700 tys. złotych. Dwóch pozostałych pilnowało samochodu, w którym już było pół miliona złotych. Kiedy inkasent wracał do samochodu, na podwórze poczty wbiegło trzech uzbrojonych napastników. Wyrwali mu worek z 700 tys. i pobiegli do ambulansu po resztę łupu. Padły strzały. Jeden z konwojentów został raniony w udo. Pracownicy poczty, słysząc hałas, zaczęli wybiegać na ulicę, a napastnicy uciekać. Dwóch z nich wsiadło do taksówki stojącej za rogiem ulicy, trzeci, z workiem z pieniędzmi i bronią w ręku, uciekał ulicą. Gonił go kierowca ambulansu, krzycząc: "milicja, łapać ich!". W sukurs przyszli mu trzej nastolatkowie z Wildy. Gdy bandyta mijał w biegu 14-letniego Mariana Siudzińskiego, ten podstawił mu nogę. Jego kolega Bogumił Zaraś od razu rzucił się, by obezwładnić złodzieja. Podczas szamotaniny broń wystrzeliła i raniła Siudzińskiego. Rabusia udało się jednak zatrzymać i przekazać milicji. Pozostali napastnicy uciekli taksówką do Lasku Dębińskiego. Tam wysiedli z auta, żądając od taksówkarza wydania kluczyków. Gdy sprawcy oddalili się od samochodu, taksówkarz wyjął zapasowy zestaw kluczyków i pojechał na milicję.
Ujęty rabuś, Jan E. (19 lat), zeznał na komendzie, że napadu wraz z nim dokonali Zbigniew R. (25 lat) i Ryszard K. (27 lat). Obaj pracowali w fabryce Cegielskiego. Zatrzymano ich jeszcze tej samej nocy. Jak przyznali, inspiracją był dla nich grany akurat w poznańskich kinach film "Liga dżentelmenów". Sąd skazał ich na dożywotnie więzienie, najmłodszego ze złodziei - na 12 lat.
Strzały w stolicy i 10 tys. warszaw na celowniku milicji
To, co spotkało rabusiów z Poznania, nie odstraszyło innych. Tuż przed Bożym Narodzeniem w 1964 r. pod Dom pod Orłami przy ul. Jasnej w stolicy - placówkę Narodowego Banku Polskiego - podjechała warszawa. Przewoziła ponad 1,3 mln ówczesnych złotych - przedświąteczny utarg Centralnego Domu Towarowego - pod eskortą kasjerki i dwóch konwojentów. Zanim cała trójka z olbrzymim worem pieniędzy dotarła do drzwi banku, padły strzały. Postrzelony konwojent upadł twarzą w śnieg. Chwilę później znów strzelano. Od ran zmarł konwojent Stanisław Piętka. Drugi w stanie ciężkim trafił do szpitala. Napastnicy uciekli razem z łupem.
W śledztwie nie pomogły portrety pamięciowe, manekiny z papier-mâché ani sprawdzenie ponad 10 tys. warszaw. Sprawców nigdy nie zatrzymano, a kradzież obrosła legendami. Według jednej z opowieści bandytów zatrzymano i przykładnie ukarano, ale opinia publiczna nie mogła się o tym dowiedzieć. Dlaczego? Bo byli to milicjanci lub funkcjonariusze SB.
Zrabowali 50 mln, została po nich tylko jawa
Najbardziej spektakularny napad w PRL-u miał miejsce 14 kwietnia 1988 r. w Otwocku. Dwóch napastników zrabowało wówczas 50 mln złotych (przeciętna pensja wynosiła wtedy około 200 tys. zł).
Napad trwał zaledwie kilkadziesiąt sekund. Bandyci obserwowali miejsce rabunku, dokładnie prześledzili kwoty przepływające przez bank, godziny i miejsca pobierania pieniędzy. Konwój nie należał do najlepiej chronionych - składał się z kasjerki i kierowcy, którzy poruszali się prywatnym maluchem - a jego trasa biegła przez centrum miasta do siedziby banku. Naprzeciw niego znajdował się przystanek PKS, skąd przestępcy wcześniej mogli swobodnie obserwować miejsce napadu. Na tym przystanku w dniu przestępstwa znajdowali się także jedyni świadkowie zdarzenia.
Napastnicy przemyśleli wszystko dokładnie - na warszawskiej giełdzie kupili za gotówkę, bez spisywania umowy motocykl Jawa 350 i dwa samochody. Dlaczego akurat motocykl? Miało to związek z trasą ucieczki biegnącą przez wąskie ulice Otwocka i prędkością, jaką mogła rozwinąć maszyna.
W dniu napadu rabusie jechali motocyklem niemal całą trasę za maluchem. Dopiero na ostatnim odcinku wyprzedzili samochód i czekali na konwój przed bankiem. Tam jeden z napastników wyrwał teczkę z pieniędzmi kasjerce, padły też strzały w kierunku pracowników banku - oboje zostali ranni.
Na nogi postawiono wszystkie jednostki milicji w województwie. Przestępcy po ryzykownej ucieczce motocyklem przesiedli się jednak do samochodów, zmieniając przy okazji ubrania. Następnie podzielili między siebie pieniądze oraz spalili plany i notatki. Policja znalazła jedynie pojazdy, którymi poruszali się przestępcy, ustalono także, z jakiej broni strzelano do pracowników. Napastników nie udało się znaleźć do dziś.
Po 25 latach sprawę umorzono, a motocykl wyciągnięto z policyjnego depozytu i wystawiono na licytację. Jego nowy właściciel dopiero po czasie poznał historię maszyny. W lutym tego roku ponownie wystawił go na sprzedaż.
Odcięli telefony w trzech miastach, by ukraść wypłaty
10 sierpnia 1993 r. w Swarzędzu pod Poznaniem trzech napastników zrabowało 5,2 mld złotych (po denominacji 520 tys. zł). Skradzione pieniądze przeznaczone były na wypłaty dla pracowników Swarzędzkiej Fabryki Mebli. To była najgłośniejsza kradzież na początku lat 90. Sprawcy, przygotowując się do niej, przeprowadzili nawet próbny napad, w którym nie skradli ani złotówki.
Za akcję odpowiada grupa Waldemara M., wówczas 38-letniego właściciela warsztatu samochodowego. Przygotowując się do skoku, kupili oni samochód identyczny z tym, jakiego używała wynajęta firma ochroniarska, oraz broń i stroje podobne do uniformów konwojentów. Dzień przed napadem skontaktowali się z agencją ochrony i podając się za pracowników fabryki, przełożyli odbiór pieniędzy na następny dzień. Jeszcze tego samego dnia uszkodzili kable telefoniczne, by uniemożliwić fabryce kontakt z właściwą firmą ochroniarską. Odcięli oni od telefonów w sumie trzy miasta: Swarzędz, Pobiedziska i Kostrzyn Wlkp.
W dniu przestępstwa przewieźli pracowników fabryki do banku. Po odbiorze pieniędzy napastnicy obezwładnili ich, zrabowali pieniądze i porzucili w lesie. Samochód podpalili. Zatrzymano ich 2 września, odzyskując część pieniędzy. Sprawcy zostali skazani na osiem lat i siedem lat więzienia. W sumie musieli zapłacić także 300 mln zł grzywny, a także pokryć koszty naprawy uszkodzonych kabli telefonicznych.
Kilka miesięcy obserwacji i ponad milion łupu
W listopadzie 1995 r. w Warszawie grupa znanego gangstera z mafii pruszkowskiej Marka Cz. "Rympałka" dokonała rekordowego napadu na konwój. Przestępcy zrabowali sumę 1,2 mln złotych, a ich skok nazywano w mediach napadem stulecia. Ludzie gangstera przez kilka miesięcy przed akcją sumiennie sprawdzali, kiedy, gdzie i w jaki sposób dowożone są pieniądze z banku do przychodni na warszawskim Ursynowie.
Rabusie ukradli cztery samochody, dwa z nich posłużyły im do zablokowania nadjeżdżającego konwoju. Kolbami rozbili szyby samochodu konwojentów, a ochroniarzy wyciągnęli z samochodu i kazali im leżeć twarzą do ziemi. Wyciągnęli torby z pieniędzmi z bagażnika i pojechali na odległy o kilkaset metrów parking. Następnie przesiedli się do samochodów zaparkowanych na miejscu poprzedniego wieczoru. Siedem osób biorących udział w napadzie dojechało finalnie na miejsce spotkania z organizatorami - "Rympałkiem", Jerzym W. ("Żaba"), Jarosławem S. ("Masa"). Marek Cz. podzielił pieniądze, po czym każdy odjechał w swoją stronę.
W 1998 r. "Rympałek" został skazany na 10 lat za kierowanie gangiem. "Masa" jest dziś najsłynniejszym polskim świadkiem koronnym. "Żaba" w 1997 r. miał odpowiadać przed sądem z wolnej stopy, ale uciekł i ukrywał się w Bułgarii, gdzie go zatrzymano. W 2004 r. skazany został na trzy lata i osiem miesięcy więzienia.
Skusili się na sałatkę i usnęli. Zniknął milion dolarów
W styczniu 1999 r. cała Polska żyła historią konwoju, który został okradziony na trasie z Wrocławia do Poznania. W środku lasu, kilkadziesiąt kilometrów od planowanej trasy, znaleziono trzech nieprzytomnych konwojentów. Z ich aut zniknął niemal milion dolarów.
W trakcie śledztwa okazało się, że niedługo po opuszczeniu przez konwój siedziby banku samochody zatrzymały się na jednym z wrocławskich parkingów. Tu konwojenci, na swoją zgubę, zjedli warzywną sałatkę. Trzech mężczyzn straciło przytomność jeszcze przed wyjazdem z Wrocławia. - My zostaliśmy, a ich ani pieniędzy nie ma - mówił wtedy jeden z "uśpionych" konwojentów. Dwaj pozostali, Cezary S. i Jarosław S., zniknęli z gotówką.
Głównym dowodem w sprawie były sałatki. Trafiły do Krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych. To właśnie tam sprawdzano, czy żywność mogła zawierać substancje, przez które mężczyźni stracili przytomność. Okazało się, że tak. Dosypano do nich środków nasennych. Panowie S. dojechali ze swoim łupem do Niemiec. Ukryli się w wynajętym wcześniej mieszkaniu. Policja znalazła ich w Monachium. "Zrabowany milion to największa kwota, jaką kiedykolwiek ukradziono w Polsce" – informowali w styczniu 2000 r. dziennikarze "Faktów" TVN.
Bank nie dostał odszkodowania, bo konwojenci zjechali ze swojej trasy. To było złamaniem podstawowej zasady przewożenia pieniędzy. W kwietniu 2000 r., po kilku miesiącach procesu, zapadł wyrok: 12 lat więzienia dla głównych oskarżonych, 5-letni zakaz wykonywania zawodu i obowiązek zwrócenia zrabowanych pieniędzy.
- Posiadali broń, której mieli prawo użyć wobec ewentualnych napastników, którzy wyciągną rękę po chronione przez nich mienie. Tę rękę jednak sami wyciągnęli, skuszeni zdobyciem fortuny - uzasadniała swoją decyzję wrocławska sędzia Lidia Chojeńska. Rok później sąd apelacyjny zmniejszył karę. Jarosław S. i Cezary S. zostali skazani na 11 lat więzienia. Gotówki do tej pory nie udało się odzyskać.
Zabili cztery osoby, zrabowali 100 tys. i kupili złote łańcuchy
3 marca 2001 r. trzej mężczyźni wpadli do oddziału Kredyt Banku przy ul. Żelaznej 67 w Warszawie i brutalnie zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z kasy skradli 100 tys. złotych. Napad wstrząsnął opinią publiczną, a doświadczeni śledczy byli zszokowani tym, co zobaczyli w placówce banku. - Krew wszędzie pływała po podłodze - wspominał w 2011 r. Marek Dyjasz, były szef wydziału zabójstw Komendy Stołecznej Policji.
- W swojej historii pracy nie spotkałem się z takim bezwzględnym zabójstwem. Z drugiej strony wiem z kronik policyjnych, że takiego zabójstwa w Warszawie nie było - opowiadał w rozmowie z reporterem magazynu "Czarno na Białym" Dariusz Janas, były rzecznik stołecznej policji.
Okazało się, że jeden ze sprawców pracował jako ochroniarz w filii banku. To on tego dnia miał sprawować straż w placówce. Trzej dwudziestokilkulatkowie, którzy stali za napadem, określani byli przez wszystkich jako "normalne chłopaki". "Chłopaki", wcześniej niekarani, z banku ukradli 100 tys. złotych. Pieniądze wydali prawie natychmiast. Kupili m.in. złote łańcuchy i skórzane kurtki. Z ich relacji wynikało, że większość kwoty wydali na dyskoteki i alkohol. Gdy wpadli w ręce śledczych, nie okazywali skruchy. Jak określali policjanci, zachowywali się raczej jak "gwiazdy filmowe", a nie jak ludzie z wyrzutami sumienia. - W szoku podeszłem do każdej i walnąłem w głowę. Tą walnąłem, tą walnąłem i tą walnąłem - mówił jeden z zabójców podczas wizji lokalnej.
Mężczyźni zostali skazani za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Wszyscy dostali dożywocie. Ten, który strzelał, będzie mógł ubiegać się o wcześniejsze zwolnienie dopiero po 40 latach pobytu za kratkami.
Podali się za konwojentów i odebrali ponad 5 mln
W 2010 r. Krzysztof B. i Paweł P., podszywając się pod konwojentów, wyłudzili prawie 5,5 mln złotych z jednej z wrocławskich sortowni. Dzienniki pisały wtedy o "napadzie stulecia". Krzysztof B. wraz ze wspólnikiem podjechali pod sortownię pieniędzy samochodem łudząco podobnym do tego, którego używała firma ochroniarska. Mieli na sobie stroje konwojentów. Legitymowali się fałszywymi dokumentami. Z sortowni pobrali 5,5 mln złotych. Pierwotnie gotówka miała trafić do jednego z wrocławskich banków. Przekręt fałszywych konwojentów wyszedł na jaw po godzinie. Właśnie wtedy pod sortownię przyjechał konwój po te same pieniądze.
Śledczy ustalili, że na dowodzie bankowym widniało nazwisko prawdziwego pracownika firmy ochroniarskiej. Tego dnia miał on jednak wolne. Swoich dokumentów nigdy nie zgubił.
Mężczyźni zostali zatrzymani przez policję w grudniu 2012 r. Okazało się, że B. to były policjant. Ze służby odszedł 10 lat przed napadem. Pieniędzy do tej pory nie odnaleziono. Sprawców napadu w grudniu 2014 r. skazano na 10 lat więzienia.
Pocięte gazety wymienił w banku na 1,5 mln euro
W 2011 r. spektakularnego skoku na kasę dokonano w Warszawie. Oszust wcześniej założył konto dla swojej fikcyjnej firmy, posługując się fałszywymi dokumentami. Skorzystał ze specjalnego rachunku, przy którym przedsiębiorcy mogą korzystać z tzw. wrzutni całodobowych. To ona zapewniła mu dostęp do wielkich pieniędzy. Wrzutnia działa w ten sposób, że wpłaca się przez nią pieniądze, a bank przelewa kwoty na konta klientów, przeliczając je dopiero po pewnym czasie.
Mężczyzna zadeklarował wpłatę w wysokości 1,5 mln euro, jednak w środku zamiast pieniędzy umieścił pocięte kawałki papieru. Kiedy bank dowiedział się o oszustwie, było już za późno - przestępca zniknął.
Wszedł w nocy do banku i wyniósł blisko pół miliona
Ukraść pół miliona złotych tak, by nikt się nie zorientował? Taka sztuka udała się złodziejowi z Gorzowa Wielkopolskiego. Do banku wszedł tuż przed Bożym Narodzeniem w 2014 r. Zamaskowany mężczyzna wpisał kody dostępu do systemu alarmowego, wziął kilka paczek pieniędzy z wrzutni, ponownie uzbroił alarm i wyszedł z budynku. Z banku zniknęło prawie 500 tys. złotych, jednak przez blisko miesiąc nikt nie zauważył, co się stało. Bank zorientował się, że gotówki brakuje, dopiero gdy miała zostać przelana na konta klientów.
Przedsiębiorcy, którzy zostawiali pieniądze we wrzutni, nie stracili ich, jedynym poszkodowanym w tej sprawie jest bank. Tożsamości złodzieja do dzisiaj nie udało się ustalić.
Policja puka do drzwi, złodzieje rozpruwają bankowy sejf
Do kuriozalnej kradzieży doszło w maju tego roku w Będkowie (woj. łódzkie). W nocy złodzieje wykuli dziurę w ścianie na zapleczu placówki banku, weszli do środka i ukradli 600 tys. złotych. Nie przeszkodziła im nawet obecność policji. Jak to możliwe?
W budynku co prawda włączył się alarm, policja otrzymała zgłoszenie od firmy ochroniarskiej, a funkcjonariusze pojawili się przed bankiem, sprawdzili drzwi i przez osiem minut kręcili się w pobliżu ogrodzenia banku, jednak potem odjechali. Co najważniejsze nie sprawdzili przed odjazdem, co się działo na zapleczu placówki. Dlaczego? Rzeczniczka łódzkiej policji Joanna Kącka tłumaczyła, że nie mieli takiej możliwości i musieli obserwować teren zza płotu.
O kradzieży właściciele banku dowiedzieli się dopiero w poniedziałek, dwa dni po rabunku. Śledztwo w sprawie włamania prowadzi prokuratura. W komendzie powiatowej policji w Tomaszowie Mazowieckim ruszyło postępowanie, które ma wyjaśnić, czy funkcjonariusze odpowiednio zachowali się pod placówką. Policja nie wyklucza, że podczas włamania dziura w ścianie była zastawiona kontenerem na śmieci tak, żeby nie budzić podejrzeń osób z zewnątrz.
Podał fałszywe dane, nosił rękawiczki i zniknął z 8 mln
Najświeższa sprawa to kradzież 8 mln złotych, do jakiej doszło 10 lipca w podpoznańskim Swarzędzu. Trzech konwojentów miało zrobić objazd po bankomatach w celu uzupełnienia gotówki. Pierwszy przystanek mieli w jednym z banków w Swarzędzu właśnie. Dwaj konwojenci weszli do środka. Trzeci został w samochodzie i nagle odjechał. Zagłuszył sygnał GPS. Wkrótce odnaleziono w lesie auto - wewnątrz dokładnie wyczyszczone chlorem. Konwojenta ani pieniędzy nie było. Zniknęło prawie 8 mln złotych. Czytaj więcej na ten temat
Zobacz materiał "Faktów" TVN:
Autor: Tamara Barriga, Filip Czekała, Karolina Kozicka / Źródło: TVN 24