"Misiek, taki przytulaśny", spokojny, małomówny, zaangażowany w opiekę nad dziećmi i cieszący z prostych rzeczy – tak o swoim mężu, konwojencie poszukiwanym w związku z kradzieżą dwóch milionów złotych, mówi Ewa Lewandowska. Z kobietą, która "na 95 procent" ręczy za uczciwość męża, rozmawiał reporter "Uwagi!" TVN.
- Nie miał wygórowanych marzeń czy oczekiwań od życia – mówi Ewa Lewandowska, pokazując zdjęcia ze ślubu. Na nich uśmiechnięta kobieta w białej sukni i dużo od niej wyższy, postawny mężczyzna. To Grzegorz Lewandowski, 41-letni konwojent z Warszawy. "Dobrze mu się z nami żyło" Zdaniem prokuratury 19 sierpnia, po całym dniu pracy, mężczyzna zebrał pieniądze z kilkudziesięciu miejsc, po czym porzucił samochód służbowy, zabrał z niego pieniądze i zniknął. - Oczywiście to tylko jedna z wersji, ale w naszej ocenie jest dostatecznie prawdopodobna, żeby przedstawić zarzut – zaznacza rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie, Przemysław Nowak.
Żona konwojenta w taką wersję wydarzeń nie wierzy. – Nie mógłby zniknąć z takimi pieniędzmi, on by nie wytrzymał, odezwałby się do nas. Jemu się dobrze z nami żyło – twierdzi kobieta. Z Grzegorzem poznali się w pracy, a pobrali sześć lat temu. Wychowują trójkę dzieci.
Ślad się urywa
Ślad po mężczyźnie urywa się na warszawskim Dworcu Wileńskim, dokąd pojechał taksówką prosto z ostatniego centrum handlowego, z którego pobrał pieniądze. Na dworcu miał wsiąść do pociągu i odjechać. Dwa dni później, 21 sierpnia, na adres domowy przyszły dokumenty o zakupie samochodu. – Jest tu PESEL, imię, nazwisko, adres zamieszkania męża – pokazuje pani Ewa. Ale nie jest to dla niej dowód, że mąż ukradł pieniądze i się ukrywa. – Ktoś mógł użyć jego danych – przekonuje. W bilingu telefonicznym jej męża ostatnie połączenie wykonane jest do niej.
W dniu zniknięcia, dokładnie o 17:36.
Lubił pracę, dobrze zarabiał
Grzegorz Lewandowski był pracownikiem jednej z największych w Polsce firm zajmujących się konwojowaniem pieniędzy. Lubił swoją pracę i był jej oddany, mimo że pochłaniała mu ona sześć dni w tygodniu, po kilkanaście godzin dziennie. Dobrze zarabiał. W ostatnim miesiącu otrzymał za pracę ponad pięć tysięcy złotych. Ewa Lewandowska przyznaje jednak, że sytuacja finansowa rodziny nie była najlepsza, mieli długi. – Ale właśnie zaczęliśmy wychodzić na prostą. Większość zobowiązań już spłaciliśmy. Mąż był z tego powodu bardzo dumny - twierdzi. Mężczyzna pracował sam. Jeździł po pieniądze opancerzonym samochodem wyposażonym w czujniki, kamery i możliwość zdalnego namierzenia. - Był kierowcą, konwojentem i inkasentem. Trzy osoby w jednej. Pobierał i przewoził wielkie pieniądze. Bywało, że to było 6-8 milionów. I o to się kłóciliśmy. Że się na to godził – mówi kobieta.
Konwojent nie żyje?
Czy śledczy biorą pod uwagę, że Grzegorz Lewandowski nie żyje? – Taka wersja wydarzeń nie znajduje odzwierciedlenia w żadnych dokumentach, ale nie możemy wykluczyć żadnej wersji wydarzeń - mówi prokurator Przemysław Nowak, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie. - Mamy pewne tropy, docierają do nas pewne sygnały, weryfikujemy je. Staramy się ustalić miejsce pobytu mężczyzny i go zatrzymać. Ale o szczegółach nie mogę mówić – dodaje. Kobieta pozostała z trójką dzieci i z kilkoma pożyczkami do spłacenia.
Jak sama mówi, żadne rozwiązanie zagadki zniknięcia jej męża nie będzie dla niej dobre. - Pogodziłam się z tym, że go nie ma. Ale co się stało? To tylko moje przeczucie – mówi pani Ewa. - Dziecko nie ma ojca. Najgorsze będzie odpowiedzieć Kubusiowi na pytanie: "Gdzie jest tata?". Szóstego (listopada) ma urodziny i co, taty nie będzie? – płacze kobieta. Całość materiału na stronie "Uwagi!" TVN. CZYTAJ TEŻ NA TVN24.PL mm/rzw