Krytykował podkomisję Macierewicza, był oskarżony. Jeden sąd umorzył sprawę, drugi zdecydował inaczej

Dr Marek Michalewicz przed warszawskim sądem
Prokurator podtrzymała zarzuty, obrońca wniósł o umorzenie postępowania
Źródło: Mateusz Szmelter, tvnwarszawa.pl
Zwrot akcji w sprawie naukowca z Uniwersytetu Warszawskiego, który krytykował podkomisję smoleńską Antoniego Macierewicza. Sąd rejonowy umorzył sprawę, jednak sąd drugiej instancji podjął inną decyzję. Marek Michalewicz znów zasiądzie na ławie oskarżonych.

- Sąd Okręgowy w Warszawie rozpoznał zażalenie Prokuratury Rejonowej Warszawa - Śródmieście Północ o umorzeniu postępowania i skierował sprawę do ponownego rozpoznania - poinformował nas Szymon Banna, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie. - Sąd Okręgowy podzielił argumentację prokuratury i wskazał, że analiza zgromadzonego materiału dowodowego na obecnym etapie postępowania nie pozwala na stwierdzenie, że zachowanie oskarżonego nie wyczerpywało znamion czynu zabronionego - dodał.

Sprawa trafi ponownie na wokandę.

Śledczych zawiadomił rektor

Przypomnijmy, oskarżonym w sprawie jest dr Marek Michalewicz - były szef Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego, który wypowiadał się krytycznie na temat raportu sejmowej podkomisji badającej katastrofę smoleńską. Dementował też zapewnienia Macierewicza o współpracy kierowanego przez niego instytutu z sejmową podkomisją. Dowody w tej sprawie zamieścił w sieci.

Rektor Uniwersytetu Warszawskiego złożył do prokuratury zawiadomienie w sprawie swojego byłego pracownika.

O sprawie po raz pierwszy pisaliśmy w październiku 2022 roku, wówczas toczyło się jedynie śledztwo, dr Michalewicz nie miał postawionych zarzutów. Dwa miesiące później prokuratura doszła jednak do wniosku, że naukowiec popełnił przestępstwo i przesłała do Sądu Rejonowego Warszawa Śródmieście akt oskarżenia przeciwko Markowi Michalewiczowi. 

Oskarżyła go o "wytwarzanie programów komputerowych przystosowanych do popełniania przestępstwa". Zarzutami wobec naukowca zajął się Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia. Sprawa została wówczas umorzona.

Dlaczego sąd pierwszej instancji umorzył sprawę?

Sąd pierwszej instancji uznał, że postępowanie oskarżonego nie zawiera - tak się to określa w języku prawniczym - znamion czynu zabronionego. Innymi słowy sąd uznał, że to, co zrobił Marek Michalewicz, nie jest przestępstwem.

- W związku z publikacjami prasowymi dotyczącymi tego, iż centrum współpracowało z podkomisją, w odpowiedzi na to, oskarżony ujawnił w sieci dokumenty dotyczące tego, jaki charakter miała współpraca. Ona była. Natomiast była inna niż w wersji przedstawionej przez przedstawicieli podkomisji. Uniwersytet udostępniał po prostu sprzęt - mówił w uzasadnieniu sędzia Tomasz Trębicki.

Dalej dodał, że oskarżony udostępnił na wirtualnych dyskach dokumenty dotyczące współpracy. Między innymi była to treść umów czy korespondencja, następnie linki do dysków udostępnił w mediach społecznościowych, żeby inni mogli się z dokumentacją zapoznać.

I komentował: - Pan de facto udostępnił elektroniczny wybór dokumentów. Czyli, gdyby pan wszystko, w czego posiadanie pan wszedł, wydrukował na drukarce i położył na chodniku przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego, to zachowanie jest w zasadzie takie samo, tylko mniej nowoczesne. Jak takie zachowanie miałoby wypełniać znamiona [artykułu - red.] 269b?

- Oskarżony nie udostępnił kodów dostępu, haseł, narzędzi hakerskich, a udostępnił obrazy, które można było wydrukować i pokazać wszystkim - skwitował sędzia.

Sędzia Trębicki zwracał również uwagę na to, jakie dokumenty zostały udostępnione. - Mamy dwa podmioty publiczne, które ze sobą współpracują. Nie jest to klauzulowane w rozumieniu przepisów o informacji niejawnych, co do tego nie mamy wątpliwości. Więc mamy umowę pomiędzy Uniwersytetem Warszawskim, a podkomisją działającą za publiczne pieniądze dla dobra publicznego. W imię czego to porozumienie ma być niejawne wobec społeczeństwa? Sąd ma wrażenie, że jest to tendencja obca nowoczesnemu społeczeństwu - stwierdził. 

W uzasadnieniu decyzji sąd przytoczył też relacje jednego ze świadków, pracownika uniwersytetu, który wskazał, że udostępnione przez naukowca informacje były dostępne na stronie centrum. 

Prokuratura złożyła jednak zażalenie, ostatecznie sprawa znów trafi na sądową wokandę.

Dr Marek Michalewicz przed warszawskim sądem
Dr Marek Michalewicz przed warszawskim sądem
Źródło: TVN24

Skąd wzięła się cała ta sprawa?

W kwietniu 2022 roku odbyła się konferencja sejmowej podkomisji. Antoni Macierewicz przedstawił na niej kolejny raport dotyczący katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Członkowie podkomisji podtrzymali tezę o wybuchu w samolocie i eksplozji przed rozbiciem się maszyny o ziemię.

Marek Michalewicz, były już wtedy szef Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW, udzielił potem wywiadu Agnieszce Kublik z "Gazety Wyborczej". "Poziom pseudonaukowego bełkotu i ilość bzdur w ostatniej oficjalnej wypowiedzi pana Macierewicz są po prostu szokujące" - ocenił.

Zaprzeczył też słowom Macierewicza, który - prezentując raport podkomisji - twierdził, że współpracował m.in. z centrum i dodawał że podkomisja była "klientem ICM".

Wyjaśnił, że podkomisja smoleńska złożyła "komercyjne zamówienie przeprowadzenia obliczeń na superkomputerze należącym do ICM przez zewnętrznych konsultantów", którzy byli wynajęci i opłaceni przez podkomisję. Zaznaczył, że obliczeń nie wykonywali pracownicy ICM, ale "wskazani przez komisję ludzie, którym ICM zapewniło odpłatny dostęp". Według niego, podkomisja Macierewicza zgłosiła się do ICM pod koniec stycznia 2020 roku, a dwa miesiące później otrzymała ofertę usługi dostępu do zasobów obliczeniowych oraz komercyjnego wykorzystania licencji oprogramowania LS-DYNA. Program ten - jak wyjaśniała "Wyborcza" - służy do tworzenia symulacji komputerowych.

Zawiadomienie do prokuratury za krytykę raportu Macierewicza
Źródło: TVN24

Michalewicz stwierdził również w rozmowie z dziennikarką "Wyborczej", że Macierewicz "powołał się na naukowy autorytet Centrum, by móc mówić o naukowych dowodach na eksplozję na pokładzie prezydenckiego tupolewa 10 kwietnia 2010 r.". Były szef ICM zaznaczył, że "83 procent zadań obliczeniowych nie zostało nigdy zakończone". "Od samego początku byłem sceptyczny, bo oni nie rozumieli, jak wielkie są ich potrzeby. Twierdzili, że w trzy dni dokonają swoich obliczeń. Mówiłem, że to niemożliwe. Takie rzeczy trzeba liczyć trzy miesiące, pół roku" - przekonywał

W jego ocenie "problem przerósł ich możliwości". "Nie wychodziła im symulacja. W obliczeniach naukowych obowiązuje zasada GIGO, czyli Garbage In - Garbage Out, jak wrzucasz błędne dane, dostajesz błędny wynik, co w tym przypadku jest doskonale widoczne" - stwierdził były szef ICM.

Zdaniem Michalewicza, komisji nie chodziło o "zbadanie realnej przyczyny katastrofy w sposób naukowy, ale na podparcie politycznej tezy argumentami (pseudo)naukowymi".

Po tym wywiadzie sprawa na kilka miesięcy ucichła

Jednak jesienią, po materiale naszego dziennikarza Piotra Świerczka "Siła kłamstwa", obnażającego pracę podkomisji smoleńskiej, okazało się, że w sprawie Marka Michalewicza prowadzone jest śledztwo.

Czytaj także: