Dwadzieścia siedem lat i ponad dwadzieścia projektów ustaw dotyczących reprywatyzacji. Efekt? Patologia trwa. Gdy kolejne podejście do "dużej ustawy" zapowiada Patryk Jaki, my przypominamy analizę tvnwarszawa.pl z października 2016 roku.
Kwitnie handel roszczeniami, mieszkańcy wyrzucani są na bruk. Czemu od ćwierćwiecza politycy nie potrafią dojść do kompromisu? Brakuje pieniędzy? Chęci? A może komuś się to opłaca? Sprawdziliśmy, jak latami procedowano rozwiązania mające zatrzymać tzw. dziką reprywatyzację.
Siedem projektów przepadło w pierwszym czytaniu sejmowym, osiem "utknęło" w komisjach. Cztery zostały wycofane, zanim posłowie w ogóle zdążyli się nimi zająć. Te liczby dobitnie pokazują, że problem reprywatyzacji to czarna karta polskiej najnowszej historii. Propozycje projektów zgłaszała znakomita większość partii, które po 1989 roku zasiadały w polskim parlamencie: od Unii Polityki Realnej, po Kongres Liberalno-Demokratyczny, Sojusz Lewicy Demokratycznej aż do Platformy Obywatelskiej.
Nie było i wciąż nie ma porozumienia co do tego, jak zwracać nieruchomości, które podczas i po wojnie państwo zabrało prywatnym właścicielom. Oddawać w naturze czy w formie odszkodowań? Problem zawsze stanowiło również to, komu taki zwrot w ogóle się należy. Czy tylko osobom fizycznym, czy też i prawnym? Czy tylko zamieszkującym w Polsce, czy także obywatelom naszego kraju, ale będącym na co dzień poza jego granicami? Polska - jako jedyny kraj dawnego Bloku Wschodniego - nie znalazła na te pytania odpowiedzi.
Co więcej, z biegiem lat zapał polityków do uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej malał. O ile za czasów rządów SLD i PSL, w latach 1993-97 Sejm zajmował się sześcioma projektami, tak od 2005 roku do dziś, kiedy władzę przejął PiS, a potem PO – zaledwie jednym.
W historii reprywatyzacyjnych inicjatyw zapisali się też prezydenci, choć każdy w nieco innej roli. Lech Wałęsa wniósł dwa projekty (o których niżej). Aleksander Kwaśniewski zaś - zamiast wnosić – zawetował. I to jedyną ustawę (zgłoszoną przez rząd Jerzego Buzka), która pomyślnie przebrnęła przez cały proces legislacyjny. Był 2001 rok.
14 lat później, Bronisław Komorowski, odesłał do trybunału ważny dla Warszawy projekt tzw. małej ustawy reprywatyzacyjnej. Czym naraził się na ostrą krytykę nawet (a może zwłaszcza) stołecznej Platformie Obywatelskiej. Obawy prezydenta co do konstytucyjności niektórych przepisów okazały się nieuzasadnione (TK uznał, że projekt jest zgodny z ustawą zasadniczą), lecz opóźniły wejście ustawy w życie. A wraz z nią - ważnej regulacji, chroniącej przez zwrotem warszawskie obiekty użyteczności publicznej takie jak parki czy szkoły.
Do szczęśliwego zakończenia udało się jeszcze doprowadzić przyjętą w 2003 ustawę regulującą kwestie nieruchomości poza obecnymi granicami Polski (tzw. mienie zabużańskie). Oba rozwiązania, choć ważne, regulują problem reprywatyzacji w bardzo niewielkim stopniu. A co zresztą?
Pierwsze projekty – zwracać w naturze
Pierwsze trzy próby rozwiązania problemu reprywatyzacji pojawiły się już w Sejmie kontraktowym w 1990 roku. Podjęli je posłowie i senatorowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego (składając dwa oddzielne projekty). Próbował też rząd pod kierunkiem Jana Krzysztofa Bieleckiego. Wszystkie propozycje były do siebie podobne i zakładały zwrot nieruchomości w naturze. Jeśli zaś było to niemożliwe (bo na przykład dana ziemia została już sprzedana komuś innemu), oferowano wypłatę bonów kapitałowych, za które można było nabyć akcje w spółkach Skarbu Państwa.
Projekty różnił stosunek do tego, komu należy się zwrot. Senatorowie i rząd uważali, że powinni to być dawni właściciele i ich spadkobiercy, którzy na stałe zamieszkiwali w Polsce. Natomiast dla posłów kluczowy był jedynie fakt, że w momencie przejęcia majątku przez państwo dana osoba miała obywatelstwo polskie. Jeśli tak – mogła ubiegać się o zwrot.
Wszystkie trzy projekty utknęły w sejmowych komisjach i przed nowymi wyborami w 1991 roku nie zdążyły nawet trafić pod poselskie obrady.
Korwin-Mikke ma inicjatywę
Pierwsza kadencja to czas ogromnego rozdrobnienia partyjnego. Ze względu na brak progów wyborczych do Sejmu dostało się aż 29 komitetów. Nie dziwi więc, że w tak licznym gronie trudno było dojść do porozumienia. Próby jednak podjęto – trzy.
Dwie z nich zgłosiła Unia Polityki Realnej, na czele której znał dobrze polityk, dziś europoseł Janusz Korwin-Mikke. Posłowie proponowali zwrot w naturze, w formie mienia zamiennego lub w postaci bonów kapitałowych. Mogły ubiegać się o to osoby fizyczne, które posiadały obywatelstwo polskie w chwili przejęcia mienia oraz – co było nowe - osoby prawne mające siedzibę w Polsce.
Pozostali posłowie nie spojrzeli na propozycje UPR przychylnie i obie odrzucili w pierwszym czytaniu.
Więcej szczęścia mieli działacze Kongresu Liberalno-Demokratycznego, Unii Demokratycznej i Polskiego Programu Gospodarczego – autorzy kolejnego projektu ustawy. Od posłów UPR różnił się m.in. tym, że oprócz bonów kapitałowych dopuszczał odszkodowania w formie akcji albo udziałów spółek. Projekt przetrwał pierwsze czytanie i został przekazany pod obrady komisji. Kiedy ponownie miał wrócić na forum Sejmu (w ramach drugiego czytania), na przeszkodzie stanęło skrócenie kadencji. Ustawa ostatecznie przepadła.
Rekordowa druga kadencja – 7 propozycji
Prawdziwymi rekordzistami w tworzeniu pomysłów na rozwiązanie problemów z reprywatyzacją byli wspomniani już parlamentarzyści II kadencji. Chodzi o lata 1993-97, kiedy zdecydowaną większość mieli posłowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Zgłoszono wówczas aż siedem propozycji dotyczących reprywatyzacji. Cztery poselskie, jedną rządową (premierem był wówczas Józef Oleksy) i dwie prezydenckie.
Niestety żadna nie dotrwała do drugiego sejmowego czytania. Na pierwszym etapie odrzucono m.in. projekty Polskiego Stronnictwa Ludowego i polityków z Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform, Unii Demokratycznej, Konfederacji Polski Niepodległej i mniejszości niemieckiej. Obydwa jasno określały cztery formy rekompensat za utracone mienie: w naturze, w formie akcji w spółce władającej przejętym mieniem, w postaci nieruchomości zamiennych lub bonów. Oprócz tego, obydwie propozycje nie pozwalały na zwrot m.in. zabytków czy terenów leżących w rezerwatach przyrody.
Koszty tych propozycji szacowano wstępnie na około 800 miliardów starych złotych (około 10 proc. całego budżetu, bowiem wszystkie wydatki zapisane w ustawie budżetowej na 1994 rok opiewały na kwotę 696 bln zł).
Co ważne i warte podkreślenia, BBWR jako jeden z pierwszych zgłosił też oddzielny projekt dotyczący wyłącznie kwestii warszawskich. Bowiem reprywatyzacja w Warszawie przebiega na innych zasadach niż w pozostałych częściach kraju. Tu przejęcie gruntów na rzecz państwa nastąpiło wskutek dekretu wydanego wyłącznie dla stolicy, w połowie lat 40. przez Krajową Radę Narodową z prezydentem Bolesławem Bierutem na czele. Dekret miał pomóc w odbudowie zrujnowanej podczas wojny Warszawy. Nacjonalizacja miała objąć wyłącznie grunty (bez budynków) i zakładała wypłatę odszkodowań. Stało się inaczej. W publiczne ręce przeszły także budynki, a kwestia odszkodowań pozostała w większości przypadków jedynie złożoną na piśmie deklaracją. Dlatego po 1990 roku dawni właściciele ruszyli do sądów upomnieć się o swoje mienie. Do sądów albo do tych, którzy roszczenia skupują, nierzadko za ułamek ich wartości.
W innych miastach majątki przejmowano na podstawie innych ustaw nacjonalizacyjnych albo w ramach reformy rolnej. Ta ostatnia była przyczyną głośnej i - jak orzekł kilka dni temu sąd – niesłusznej nacjonalizacji Michałowic. Środowy wyrok WSA otworzył przedwojennemu właścicielowi drogę do ubiegania się o odszkodowanie za prawie całą miejscowość – 136 ha, na których mieszka około 1700 osób!
Wracając jednak do BBWR i roku 1994. Ugrupowanie to jako pierwsze przygotowało projekt skupiający się wyłącznie na stolicy. Przewidywano w nim zwrot nieruchomości w naturze oraz wypłatę odszkodowań w formie bonów reprywatyzacyjnych. Dawni właściciele lub ich spadkobiercy mogli wybrać, na którą formę się decydują. Projekt jednak także przepadł w pierwszym czytaniu.
Przypomnijmy, że BBWR to klub, który powstał w latach 90. z inicjatywy prezydenta Lecha Wałęsy i miał stanowić jego zaplecze w Sejmie. Na czele bloku stał m.in. słynny, nieżyjący już prof. Zbigniew Religa. Lech Wałęsa – nie oglądając się jednak na "swoich" z BBWR - w 1995 roku złożył dwa własne projekty. Jeden zawierał rozwiązania dla całego kraju. Drugi dotyczył jedynie Warszawy. Obydwa upadły. Projekt krajowy przepadł podczas pierwszego czytania. Warszawski zaś został wycofany przez samego autora, zanim trafił na forum Sejmu.
Analizując projekty składane w pierwszej połowie lat 90. trudno nie zauważyć, że ich autorzy zdecydowanie stawiali na całościowe zwroty w naturze. Dlatego też pewną "innowacją" była propozycja działaczy z SLD, UP, UD i PSL złożona w marcu 1995 roku. Posłowie przewidywali reprywatyzację w dość ograniczonym zakresie. Przyznawali rekompensaty w postaci wyłącznie bonów reprywatyzacyjnych do 30 tysięcy zł na osobę. Bony miały być wypłacane jedynie osobom, które w dniu wejścia w życie ustawy posiadały obywatelstwo polskie i ich spadkobiercom. Propozycja zatrzymała się jednak w komisji jeszcze przed pierwszym sejmowym czytaniem.
Przełomowy projekt i prezydenckie weto
Po piętnastu nieudanych próbach nadszedł czas na projekt zainicjowany przez rząd Jerzego Buzka w 1999 roku. Jedyny, który wyszedł z Sejmu, przeszedł przez Senat i trafił na biurko prezydenta.
W większości przypadków zakładał zwrot mienia w naturze. Wyjątek stanowiły m.in. nieruchomości, które zostały już nabyte przez osoby trzecie, leżały na terenie rezerwatów przyrody albo stanowiły wysoką wartość dla kultury narodowej. Jeśli oddanie w naturze było niemożliwe – ustawa gwarantowała wypłatę dobrze już znanych bonów reprywatyzacyjnych.
Jednym z najważniejszych zapisów tego projektu było określenie wysokości odszkodowania na 50 proc. – także w przypadków zwrotów w naturze. To oznaczało, że jeżeli ktoś zamierzał odzyskać nieruchomość, za darmo otrzymał jedynie jej połowę (50 proc). Pozostałą część musiał dokupić.
Merytoryczne czy ideologiczne?
Projekt nie wszedł jednak w życie. Napotkał na czerwone światło w gabinecie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który w 2001 roku go zawetował. Swoją decyzję argumentował "troską o dobro narodu". Przekonywał, że ustawa jest zła, niezgodna z zasadami sprawiedliwości społecznej i równością obywateli wobec prawa. - Przede wszystkim godzi w podstawowy dziś interes Polaków, jakim jest stworzenie możliwie najlepszych warunków do rozwoju gospodarczego naszego kraju. Dlatego tej ustawy nie podpiszę – powiedział.
Głównie chodziło jednak o pieniądze. Wstępny koszt wypłaty odszkodowań wyliczono na 44 mld zł. Kwaśniewski skrytykował niedokładne zapisy ustawy, które – jego zdaniem – mogłyby doprowadzić budżet państwowy do katastrofy. – Model reprywatyzacji, zaproponowany w tej ustawie jest bardzo kosztowny, obarczony wielkim ryzykiem nieprecyzyjnych wyliczeń, obciąża ponad rozsądną miarę gospodarkę, w wielu kwestiach jest sprzeczny z Konstytucją. To są najważniejsze powody mojego weta – argumentował.
ZAPOZNAJ SIĘ Z PEŁNYM UZASADNIENIEM PREZYDENTA
Prezydent Kwaśniewski zawetował ustawę
Do dziś wielu krytykuje Kwaśniewskiego za tamten krok. W jednym z programów "Tak Jest" w TVN24 wicemarszałek Stanisław Tyszka z klubu Kukiz’15 nazwał go "ojcem reprywatyzacyjnej mafii". - Gdyby tamtą ustawę, która nie była doskonała, uchwalić, to te przekręty byłyby ograniczone, tysiące ludzie nie znalazłyby się na bruku i nie zostaliby pokrzywdzeni prawowici właściciele, którzy odsprzedali to biznesowi – przekonywał. W podobnym tonie wypowiadał się też poseł PO Andrzej Halicki: - Ta ustawa przeszła cały proces legislacyjny. Weto prezydenta było nieuzasadnione prawnie, tylko ideologicznie. Spowodowane prawdopodobnie przypadającymi na 2001 rok wyborami i zbliżającą się kampanią – mówił nam pod koniec sierpnia.
W obronie byłego prezydenta stawał m.in. szef jego kancelarii Ryszard Kalisz. - Tamta ustawa dla państwa byłaby nie do zrealizowana. Państwa nie było na to stać – przekonywał.
Pieniądze zamiast bonów
Po fiasku ustawy Buzka, za reprywatyzację wziął się rząd Marka Belki. W 2005 roku jego ministrowie zaproponowali niestosowane dotychczas rozwiązania. Po pierwsze – wypłatę odszkodowań w postaci pieniędzy (a nie bonów), w wysokości 15 proc. wartości nieruchomości. Ubiegać się o nie mogli dawni właściciele lub ich spadkobiercy. Co ważne, zrezygnowano też z wymogu posiadania przez te osoby obowiązkowego we wszystkich dotychczasowych projektach - obywatelstwa polskiego.
Propozycja Belki pomyślnie przeszła przez pierwsze sejmowe czytanie, została skierowana do Komisji Nadzwyczajnej i…. tam przepadła. Nie podjęto nad nią dalszych prac.
Ciszej nad tymi deklaracjami
Podczas dwuletnich rządów Prawa i Sprawiedliwości (2005-07) do Sejmu nie dotarł żaden projekt dotyczący reprywatyzacji.
W 2008 roku do władzy doszła Platforma Obywatelska, której dziś często zarzuca się, że przez osiem lat swoich rządów – mając większość w Sejmie, Senacie i własnego prezydenta - nie rozwiązała tego problemu. Zwłaszcza, że jej ówczesny szef Donald Tusk szumnie zapowiadał, że to zrobi. - Chcemy jako ostatni kraj w Unii Europejskiej sfinalizować wreszcie ten dość gorszący, bo bardzo długo trwający proces, przywracający przede wszystkim elementarne poczucie sprawiedliwości i własności – zapewniał na początku swojego urzędowania w 2008 roku.
Zapowiedzi byłego premiera Donalda Tuska
Na słownych zapewnieniach jednak się skończyło. W Ministerstwie Skarbu powstał wprawdzie wstępny projekt. Zakładał m.in. wypłatę pieniężnych rekompensat dawnym właścicielom w wysokości 20 proc. wartości utraconej nieruchomości. Jednak ze względu na kryzys finansowy, PO postanowiła schować go do szuflady.
Przez długie lata w kwestii reprywatyzacji nie podjęto żadnych ważnych decyzji. Temat wrócił dopiero w 2013 roku, kiedy senatorowie PO i PSL nowelizowani projekt ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji z 1996 roku. To była ważna zmiana, dzięki której Warszawa mogła liczyć na wsparcie finansowe z Funduszu Reprywatyzacji przy okazji spłacania roszczeń dawnych właścicieli. Stolica miała otrzymywać na ten cel 200 mln zł rocznie. Dwie pierwsze transze wypłacono zgodnie z planem. Trzecią zablokował w marcu tego roku minister skarbu PiS.
Problem reprywatyzacji w stolicy częściowo rozwiązuje "mała" ustawa reprywatyzacyjna. Powstała z inicjatywy ratusza, przegłosowana w ubiegłym roku przez parlament, uznana przez Trybunał Konstytucyjny za zgodną z Konstytucją – weszła w życie 17 września 2016 roku. Jej zapisy m.in. ograniczają działalność kuratorów i chronią budynki użyteczności publicznej.
"Mała" ustawa to jednak kropla w morzu potrzeb. Przed zwrotem w prywatne ręce chroni głównie obiekty użyteczności publicznej (szkoły, przedszkola czy parki). Nie zmienia natomiast sytuacji większości lokatorów, którzy nadal będą wyrzucani na bruk. Lokatorzy patologie związane z dziką reprywatyzacją znają od podszewki. Niejednokrotnie stają do walki z nowym właścicielem (często zwykłym handlarzem roszczeń), który odzyskał prawa do kamienicy, a potem próbuje się ich pozbyć. Podnosi czynsze, wyłącza prąd. "Mała" ustawa nie zapobiega takim sytuacjom.
"Mała" ustawa reprywatyzacyjna weszła w życie
Obywatele płacą najwyższą cenę za niedoskonałe prawo. Nawet cenę życia. Do dziś nie zbliżono się choćby do wyjaśnienia tajemniczej śmierci Jolanty Brzeskiej. Liderki ruchu lokatorskiego, której spalone ciało znaleziono w 2011 roku w Lesie Kabackim.
Reprywatyzacja to nie tylko odszkodowania i wielkie pieniądze. To przede wszystkim niewyobrażalne ludzkie dramaty, obok których państwo niestety często przechodzi obojętnie.
Nawet dziś, kiedy do Sejmu wpływa kolejny projekt ustawy, jego przyczyną nie jest kolejna eksmisja całej kamienicy, lecz reprywatyzacyjne trzęsienie ziemi, które od kilku tygodni ma miejsce w stołecznym ratuszu, a które związane jest z kontrowersyjnym zwrotem działki na placu Defilad.
Reprywatyzacyjne trzęsienie ziemi i nowy projekt PO
Po ośmiu latach PO wyjęła z szuflady swój projekt ustawy reprywatyzacyjnej z 2008 roku. Zmieniony w kilku punktach trafił na początku września do marszałka Sejmu. Projekt m.in. zatrzymuje tzw. handel roszczeniami i zakazuje zwrotu kamienic z lokatorami. CZYTAJ WIĘCEJ
PiS własnych propozycji nie przedstawia, choć wielu posłów tej partii startując w wyborach parlamentarnych zapowiadało rozwiązanie problemu reprywatyzacji. Odgrażali się, że zajmą stanowisko po odmrożeniu projektu PO, ale do dziś milczą. A to właśnie od partii rządzącej będzie zależało , czy tym projektem zajmą się parlamentarzyści, czy podzieli los większości swoich poprzedników i przepadnie na starcie.
Polska i Warszawa czekają na ustawę reprywatyzacyjną.
Materiał "Czarno na Białym" o próbach uchwalenia ustawy
Karolina Wiśniewska