Nie ma go na fakturze, nie ma go w kasie. Ale zysk jest. W wielu klubach i restauracjach sprzedaje się alkohol niewiadomego pochodzenia, np. kradziony w hipermarketach.
- Mam Johnego czarnego i Jacka Danielsa za 70 złotych – z taką ofertą do kilku warszawskich restauracji udał się reporter programu "Czarno na białym". - Za 120 złotych biorę dwie – odparł jeden ze sprzedawców.
Właśnie w taki sposób niektórzy właściciele zaopatrują swoje restauracje w sercu Warszawy. Z sześciu lokali, którym reporterzy udający sprzedawców proponowali alkohol, pięć kupiło i nie pytało o źródło jego pochodzenia. W szóstym prosili, by przyjść po weekendzie.
Kim tak naprawdę są nie legalni zaopatrzeniowcy? To głównie bezdomni, którzy zdradzili nam skąd biorą pieniądze na życie. - Rąbiemy markety, drogą gorzałę i dalej jedziemy na Starówkę i tam biorą od ręki – powiedział w rozmowie z reporterką jeden z nich.
UOKiK: nie wykryliśmy nieprawidłowości
Butelka najczęściej trafia prosto na półkę, dlatego żadna kontrola nie ujawniła tego procederu. Kontrolerzy rzadko sprawdzają bowiem, czy liczba butelek w barze zgadza się z liczbą butelek na fakturze.
Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów ostatnią kontrolę przeprowadził w zeszłym roku. Nie wykrył nieprawidłowości.
"Alkohol nawet z mety"
To jedynie opinie kontrolerów. Ci, którzy kiedyś stali za barem, mają inne zdanie. - Znam przypadki, gdzie do knajpy kupowało się nawet alkohol z mety – mówi były barman.
To co udało się ustalić inspektorom, to nieprawidłowości przy serwowaniu drinków czy piwa w niemal 80 proc. skontrolowanych lokali. Najrzadziej według Inspekcji Handlowej zdarza się zmienianie składu alkoholi, czyli mówiąc prosto chrzczenie wódki i piwa. Tyle, że w całym zeszłym roku w Warszawie inspekcja przeprowadziła jedynie… 30 kontroli.
Według klientów najczęstszym problemem jest niedolewanie. Sprytny barman jednej butelki wódki o pojemności 0,7 litra może rozlać nawet 25 kieliszków. Gdyby lał prawidłowo, byłoby ich tylko 17.
Anna Kulbicka, TVN24//roody