Dwa zespoły, które rozpoczęły muzyczną niedzielę, to laureaci powołanej niedawno "Wow! Music Awards". Zagranie na dużej imprezie będzie na pewno ważnym punktem ich artystycznego dossier, ale rozgrzać skromną jeszcze publiczność na dużym obiekcie tak wczesną porą nie było zadaniem łatwym. Uwzględniając okoliczności, obie grupy poradziły z tym sobie nieźle.
Młodzi i zdolni
Power of Trinity
Wokalista Igor Walaszek z Clock Machine udowodnił, że ma kawal głosu, a jego koledzy też znają się na swojej robocie. Zaserwowali krótką, ale treściwą porcję modnego indie rocka sprawiając przyjemność kilkusetosobowej grupie fanów. Ta stopniała znacząco, gdy z nieba lunął deszcz, ale ci którzy zostali - chyba nie żałowali.
Półgodzinny występ Power Of Trinity dowiódł, że surowe riffy można efektownie połączyć z reggae’owym wokalem. Choć łodzianom zdecydowanie bliżej do Manchesteru, niż Kingston, to - chcąc nie chcąc - podtrzymują polską konwencję reggae mocno wychylonego w stronę rocka. - Dzięki, że przyszyliście wcześniej. Wielki respect - krzyczał do kilkuset osób wokalista Jakub Koźba
Młodzi artyści z Clock Machine, Power Of Trinity i Kamp!
Deszczowy Kamp!Koncert grupy Kamp! potwierdził, że pomysłowo zaaranżowana elektronika ma również ogromny potencjał koncertowy. Gdyby nie wczesna pora i ulewany deszcz, w jakim przyszło grać chłopakom, mieli szansę rozkręcić wielką dyskotekę, jaką urządził tu w zeszłym roku Moby. Pozostał lekki niedosyt, ale niezawiniony przez Kamp!.
Drapieżna LaurynKoncert Ms. Lauryn Hill poprzedził krótki set didżejski w wykonaniu jej nieco nadekspresyjnego współpracownika. Sama Hill pokazała nam swoje drapieżne i hałaśliwe oblicze, odległe temu soulowemu, znanemu z płyt. To nie był głos leniwie i miękko snujący się między nutami, a porządne ryknięcie rywalizujące z rockowym instrumentarium (znalazło się nawet miejsce na gitarową solówkę!). Nie zabrakło wielkich hitów Amerykanki: "Doo-Woop", "Ooh La La La" czy "Everything Is Everything".
Psychodeliczne Prodigy
Koncert Lauryn Hill
Przed godz. 23.00 przyszedł wreszcie czas na The Prodigy. Okazało się, że zespół święcący największe sukcesy w drugiej połowie lat 90., cały czas ma rzeszę wiernych fanów. Pierwsze takty "Firestarter", "Breathe", "Poison", "Smack My Bitch Up" czy "Voodoo People" publiczność przyjmowała z większym entuzjazmem, niż najlepsze akcje Legii na tym samym stadionie. Psychodeliczny melanż wciągnął zarówno tych tańczących pod sceną, jak tych bawiących się z dala od niej. Było głośno i bezkompromisowo.
Imprezę zakończył didżejski set Groove Armady, na którym bawiła się garstka najwytrwalszych i przemokniętych do suchej nitki fanów.
bako
Źródło zdjęcia głównego: Maciej Wężyk, tvnwarszawa.pl